Nawiązując do wpisu Piterusa, który podsumował sezon swojej ulubionej drużyny – Realu Madryt (oczywiście zachęcam do przeczytania). Pisał on w nim jaki ten sezon nie był dla Królewskich udany, no bo w końcu był. No to teraz czas, aby drugi redaktor coś skleił na temat swojego ulubionego klubu, ale jednak będzie to notka o nieco odmiennym nastroju. Jak wyglądał sezon 2016/17 Liverpoolu z perspektywy ich kibica?

Koniec sezonu 2015/16, Bazylea
Finał Ligi Europy, ostatnia nadzieja Liverpoolu na europejskie puchary w nowym sezonie, The Reds prowadzą po golu Daniela Sturridge’a. Koniec pierwszej połowy. Wszystko idzie zgodnie z planem, wynik mógłby być wyższe gdyby nie kilka kontrowersyjnych decyzji. Jednakże po wznowieniu gry Sevilla błyskawicznie wyrównuje Kevinowi Gameiro, a później na prowadzenie wyprowadza ich Coke. Ten sam zawodnik, kapitan Sevilli, przelewa czarę goryczy, jest 3:1 i piękna przygoda z europejskimi pucharami kończy się na finale, jednak bez happy endu.

Ale i w porażce i braku europejskich pucharu są pozytywy.
W końcu można w okienku poszerzyć skład, aby był gotowy do walki tylko na jednym froncie – w Premier League! W końcu Jurgen Klopp dawał szanse juniorom, aby jego pierwszy skład był gotowy na mecze w Lidze Europy.

Nadchodzi czas okienka transferowego
Nie było wątpliwości, że trzeba poszerzyć skład, aby regularnie bić się o najwyższe cele. Największe luki były w obronie. Choć do ekipy dołączył Joel Matip, to odszedł Kolo Toure, a z trenerem pokłócił się Mamadou Sakho. Klopp widział zastępcę w 29-letnim kapitanie reprezentacji Estonii, Ragnarze Klavanie, który o dziwo wypalił. Zamiast kupować upragnionego lewego obrońcę, Klopp postanowił ustawiać tam Jamesa Milnera, który radził sobie na tej pozycji poprawnie. To jednak zmniejszało konkurencję w środku polu, gdzie na pomoc przyszedł Georginio Wijnaldum z Newcastle United. Do klubu trafił także (z Southamptonu, a jakże) Sadio Mane, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Jednak z drugiej strony z klubu odeszli Christian Benteke i Joe Allen. Warto wspomnieć też o Lorisie Kariusie, młodym, utalentowanym niemieckim bramkarzu z Mainz, który zasilił szeregi The Reds, no i o kończącym karierze Alexandrze Manningerze, który przychodząc do klubu, był świadom swojej roli trzeciego bramkarza.

Czy to nowa potęga, czy wciąż została chimeryczność?
Nastroje kibiców były wesołe po wygranej inauguracji sezonu na wyjeździe z Arsenalem, jednak ci szybko zostali sprowadzeni na ziemię, wyjazdową porażką 0:2 z Burnley. Pojawiały się duchy przeszłości i zwątpienie, którego nie wymazały pucharowe zwycięstwo z Burton Albion, remis z Tottenhamem na wyjeździe, pokonanie Mistrzów Anglii i wyjazdowa wygrana z Chelsea. Wciąż każdy obawiał się jednak jak to będzie w starciach ze słabszymi, gdyż nadchodziły mecze w Pucharze Ligi z Derby County, oraz ligowe potyczki z Hull City i Swansea City. Jednak wszelkie obawy zostały rozwiane. „Barany” The Reds drugim garniturem ograli 3:0, z „Tygrysami” gładko wygrali 5:1, a z „Łabędziami” musieli odrabiać straty, ale wygrali 2:1. O formę zespołu można spać spokojnie, nieważne jakiej klasy to rywal, ważne że niemal zawsze to The Reds kończyli mecz na tarczy. Teraz tylko utrzymać formę do końca sezonu i gonić czołówkę.

Nadchodzi przecież mecz z Manchesterem United – odwiecznym rywalem
Wielkie oczekiwania na wspaniałe widowisko między dwoma najbardziej utytułowanymi klubami w Anglii nie zostały jednak spełnione. Mieliśmy w całym meczu jeden strzał celny, Manchester United cofnął się, bał się zaatakować, a Liverpool nie mógł się przebić przez defensywę Czerwonych Diabłów.

Piękny sen jednak trwał
The Reds jednak wrócili do wygrywania spotkania za spotkaniem, a tercet ofensywny Coutinho, Firmino, Mane stał się czymś czym MSN jest dla Barcelony. Świadczyły o tym wygrane z West Bromwich 2:1, Tottenhamem 2:1 w Pucharze Ligi, 4:2 z Crystal Palace, no i w końcu. Mecz, w którym Liverpool dosłownie zniszczył rywala na każdym froncie, wygrana z Watfordem 6:1, która wyniosła The Reds na szczyt tabeli. Czemuż ta przerwa reprezntacyjna musiała nastąpić akurat w tym momencie, gdy forma podopiecznych Jurgena Kloppa była niemalże perfekcyjna, a lekkie zastrzeżenia mogła budzić duża liczba bramek straconych, ale nie można było narzekać. Szykowała się pasjonująca walka o tytuł przeciwko Chelsea.

Drobne momenty
Pierwszy mecz po przerwie reprezentacyjnej, okazał się jednak być rozczarowujący, gdyż Liverpool zremisował bezbramkowo na wyjeździe z Southamptonem tracąc pozycję lidera. Jednak The Reds nie zapomnieli jak się wygrywa i odnieśli wygrane 2:0 z Sunderlandem w lidze, oraz z Leeds United w ćwierćfinale Pucharu Ligi. Tutaj wydawało się, że seria meczów bez porażki musi trwać. Jednak nadeszło inne zmartwienie – kontuzja Philippe Coutinho. Jak wpłynęło to na wyniki Liverpoolu?. Nadeszło w końcu jesienne, niedzielne słoneczne popołudnie w malutkim Bournemouth. Mecz przebiegał zgodnie z planem, Liverpool gładko prowadził do przerwy 2:0. Po przerwie Bournemouth odpowiedział bramką z rzutu karnego, ale niedługo potem było już 3:1 i wydawało się, że ten mecz jest już wygrany. Do czasu, gdy defensywa zaczęła się gubić, popełniać szkolne błędy, a Wisienki rzuciły się do ataku. Stało się najgorsze. Najpierw bramkę kontaktową zdobył Ryan Fraser, potem ładnym strzałem wyrównał Steve Cook, a w doliczonym czasie, po błędzie Kariusa, piłke do siatki wpakował Nathan Ake. O meczu trzeba była jak najszybciej zapomnieć, a Klopp musiał użyć paru ostrych niemieckich wyrazów, aby takie coś, więcej się nie przytrafiało. Przyszedł mecz z West Hamem United na Anfield. W bramce walczący wciąż o uznanie Loris Karius. W piątej minucie Liverpool na prowadzenie wyprowadził Lallana, ale potem Payet wyrównał z wolnego po katastrofalnym ustawieniu Kariusa w bramce, oraz nie zachował się najlepiej przy bramce na 1:2 Michaila Antonio. Na szczęście bramkarz Młotów, sam popełnił koszmarny błąd, który pozwolił Origiemu wyrównać na 2:2. Czy to chwilowa zadyszka? A może już początek czegoś dłuższego? Czy to efekt braku Coutinho?

Czas weryfikacji
Ważnym meczem aby powrócić do wygrywania, było spotkanie wyjazdowe z Middlesbrough. Tutaj w końcu The Reds zaprezentowali dobry futbol i pewnie wygrali 3:0. Więc jak się okazało, bez Coutinho świat się nie kończy. Ostatnia kolejka przed świętami, w poniedziałkowy wieczór obfitowała w spotkanie, na które sympatyków obu drużyn nie trzeba zapraszać. Derby Merseyside na Goodison Park! Miał być to mecz niesamowity, porywający, ciekawy. Otrzymaliśmy nudny spektakl, jedyne co się działo to brutalne faule. Niczym mecz z League Two. Liverpool atakował co raz śmielej, ale nie mógł się przebić przez defensywę The Toffees. Aż do 94 minuty, gdy po strzale Daniela Sturridge’a, który trafił w słupek, piłkę do bramki dobił Sadio Mane. Przy świątecznych stołach dobre humory zapanowały tylko w czerwonej części miasta. Ale w Drugi Dzień Świąt też przecież gra się w Anglii w piłkę. Ale piłkarze Liverpoolu nie zjedli za dużo, bo pokonali na Anfield Stoke City 4:1, a w końcu, w lidze odpalił Sturridge. W Sylwestra, The Reds godnie pożegnali rok 2016, pokonując 1:0 po kapitalnie rozegranym meczu Manchester City i można było z optymizmem patrzeć, co przyniesie druga połowa sezonu, rok 2017.

Styczeń 2017
Już dwa dni po wspaniałej wygranej z The Citizens, czekała podróż na Stadium of Light, na mecz z Sunderlandem, gdy wydawało się, że The Reds wyszarpią wygraną 2:1, z rzutu karnego, wywalczonego dość w szczęśliwy sposób wyrównał Jermain Defoe. Był to ostatni mecz Sadio Mane przed wyjazdem na Puchar Narodów Afryki z kadrą Senegalu. Ten mecz rozpoczął miesiąc najbardziej zagęszczony meczami, jak się okazało, był to miesiąc do zapomnienia. The Reds w bardzo odmłodzonym składzie rozpoczęli rywalizację w FA Cup, domowym starciem z czwartoligowym Plymouth Argyle. Wydawało się, że ta przeprawa powinna być łatwa, lecz rozpaczliwa defensywa „Pielgrzymów” opłaciła się, bo remis 0:0, doprowadził do powtórki meczu na Home Park. Ale OK, zdarza się. Potem wyjazd na Old Trafford na Derby Anglii z Manchesterem United, bo dobrym meczu pada remis 1:1 i nic nie zapowiadało tego co miało się dziać potem. W środku tygodnia Liverpool wyjeżdża do Southamptonu na pierwszy mecz półfinału Pucharu Ligi, w słabym stylu przegrywając 0:1. Potem jednak przyszło wyjazdowe zwycięstwo 1:0 z Plymouth Argyle, po pierwszym od 8 lat golu Lucasa. Następnie The Reds rozgrywali cztery mecze u siebie, idealna okazja by wrócić do formy. Mecz ze Swansea City miał przypieczętować rok bez porażki na Anfield. Jednak bo wyrównanym meczu, to Swansea zgarnęło 3 punkty, wygrywając 3:2. Rewanżowe starcie półfinałowe z Southamptonem, po rozpaczliwych i nieudanych atakach, przyniosło kolejną porażkę, tym razem 0:1 po kontrze w doliczonym czasie gry. Mecz Pucharu Anglii z Wolverhampton Wanderers to już obraz nędzy i rozpaczy, porażka 1:2 z „Wilkami” w koszmarnym stylu, przedwcześnie zakończyła zmagania The Reds w Pucharze Anglii. Została tylko Chelsea. Ta Chelsea, która niszczyła wszystko na swojej drodze w lidze. Mecz zakończył się jednak remisem 1:1, po tym jak karnego Costy obronił Mignolet. W takiej sytuacji, nawet jeden punkt mógł niestety ucieszyć niektórych kibiców.

Trzeba było się otrząsnąć
Styczeń trzeba było zostawić za sobą i skupić się na walce o wysokie cele w lidze, na jedynym froncie, na którym Liverpool jeszcze pozostał. Ale sprawy pogorszyła kolejna porażka, na wyjeździe z Hull City 0:2. Z walki o mistrzostwo, The Reds przeszli do rozpaczliwego boju o miejsce w Top 4, premiowane upragnioną Ligą Mistrzów. Można było być pełnym obaw, bo w końcu na Anfield przyjeżdżał Tottenham, który zachwycał wysoką formą. Jednakże Liverpool pokonał „Koguty” 2:0 bo dwóch golach powracającego Sadio Mane. Czy tak katastrofalna forma w styczniu to efekt braku Mane? Miało się to okazać, dwa tygodnie później na wyjeździe przeciwko walczącemu o utrzymanie i świeżo po zwolnieniu Claudio Ranieriego Leicester City. Obóz treningowy w hiszpańskiej La Mandze mógł tylko i wyłącznie pomóc The Reds, ale… „Lisy” Craiga Shakespeare’a zdominowały Liverpool wygrywając 3:1, i znów powróciła frustracja. Frustracja spowodowana himerycznością Liverpoolu, mentalnością przeciętnej drużyny. Nikt nie był nawet zaskoczonym pokonaniem Arsenalu 3:1, bo już każdy wiedział, że następny mecz jest przeciwko Burnley. Gdy „Bordowi” objęli w dziesiątej minucie objęli prowadzenie, na myśl przychodziła jedna rzecz. „K***a znowu”. Jednakże Liverpool pokazał charakter, odrobił straty i wygrał 2:1. W końcu udało się pokonać ekipę z niższej półki. A zwycięstwa i punkty był przecież bardzo potrzebne. Później nastał mecz wyjazdowy z Manchesterem City, po dobrym spektaklu, zakończony remisem 1:1. Nastała przerwa reprezentacyjna, The Reds przygotowywali się do wznowienia rozgrywek na hiszpańskiej Teneryfie. Gdzieś już to widziałem…

Powrót do codzienności
Umiejętność pokonywania rywali z niższej półki była teraz najważniejsza, bo w ligowym kalendarzu nie było już meczów z ekipami z „Top 6”. Ale zaczęło się od Derbów Merseyside. Liverpool gładko pokonał 3:1 Everton, lecz przez kontuzję stracił do końca sezonu Sadio Mane. Potem jednak, po kilku błędach w defensywie, przyszedł remis 2:2 z Bournemouth na Anfield. Sytuacja wygląda rozpaczliwie, gdy do przerwy w nowej formacji, The Reds przegrywali 1:0 do przerwy ze Stoke City. Na szczęście, Coutinho i Firmino wprowadzeni w drugiej połowie, odwrócili losy spotkania, a trzy punkty trafiły na konto The Reds. W Wielkanoc przyszła spokojna wygrana 1:0 z West Bromem. Wszystko wyglądało dobrze, ale jednak przyszedł mecz u siebie z Crystal Palace, który The Reds przegrali po ogromnym pokazie nieskuteczności, wynikiem 1:2. Zwycięstwa, nawet wyszarpywane, były potrzebne w każdym z pozostałych czterech spotkań. To też na wyjeździe z Watfordem, Liverpool wyszarpał wygraną 1:0 po pięknym golu Emre Cana. Ta sztuka nie udała się z Southamptonem, gdyż mecz zakończył się wynikiem 0:0, a karnego nie wykorzystał perfekcyjny dotychczas James Milner. Klopp w końcu zmienił ustawienie z oklepanego 4-3-3, zaczął grać systemem 4-1-2-1-2, co przyniosło efekty, bo jego podopieczni gładko roznieśli West Ham 4:0. Został ostatni akord walki o Ligę Mistrzów. Wygrana w meczu z Middlesbrough gwarantowała co najmniej 4 miejsce, była szansa nawet na trzecie, zakładając że Man City nie pokona Watfordu, co oznaczałoby bezpośredni awans do Ligi Mistrzów. Zwycięstwo było jednak potrzebne, bo za plecami czaił się Arsenal.

Ostatni akord
O miejscu trzecim można było zapomnieć, bo kiedy na Anfield było jeszcze 0:0, Manchester City prowadził z Watfordem już 4:0. Co gorsza, Arsenal prowadził 2:0 z Evertonem. Jednak upragnione prowadzenie, pod koniec pierwszej połowy, dał Georginio Wijnaldum, a po przerwie wynik na 3:0 podwyższyli Philippe Coutinho z wolnego i Adam Lallana. Wynik ten oznacza jedno – widzimy się w Champions League!

Parę słów na koniec
Po sparingu w Australii, zaczęły się wakacje i czas transferów. Na pierwszy rzut oka nie powalają, bo są to tylko Dominic Solanke, Mohamed Salah i Andrew Robertson. Z drugiej strony nie odeszły najważniejsze ogniwa, inne transfery mogą jeszcze mieć miejsce, a każdy z tych zawodników w presezonie prezentował sięna bardzo wysokim poziomie. W każdym razie, trzeba czekać co przyniesie nowy sezon w Premier League, oraz czy uda się wywalczyć Ligę Mistrzów w starciu z Hoffenheim. Na dziś to tyle, mam nadzieję że nie zanudziłem, peace out!