(Mały disclaimer – pierwotnie tekst ten pisany był, w zamyśle bez screenów, na pewien konkurs kilka miechów temu, ale nie doszedł dostatecznie daleko. Chyba nikt się nie obrazi, że w takim razie podepnę go tu, bo w sumie czemu nie? To Recenzja Cupheada jakby ktoś nie załapał od razu przy tezie, że gry to sztuka)

– – – –

W dzisiejszym świecie, w którym gry już dawno weszły na salony i przestały być postrzegane jedynie jako denna zabawa dla najmłodszych, wiele osób zadaje sobie pytanie o następny krok rozwoju tej formy multimedialnej rozrywki. Niektóre środowiska zastanawiają się już nad aspektem czysto artystycznym najpopularniejszych tytułów, tym bardziej, że chociażby w przeciągu ostatnich 3 lat twórcy gier byli pod tym względem nad wyraz kreatywni. Idealnie widać to na przykładzie gry Cuphead, wyprodukowanej przez stosunkowo małe Studio MDHR, która swoim niecodziennym zamysłem audiowizualnym wybija się ponad inne nowe tytuły, a przy tym nie wstydzi się czerpać z korzeni i mechanik najlepszych gier ubiegłego wieku rodem z NESa, czy patrząc bardziej na nasze podwórko, z Pegasusa. Mając na uwadze to wszystko, czy Cuphead faktycznie daje radę i czy rzeczywiście jest tak niezwykły? Przyjrzymy się bliżej.

Zacznijmy od podstaw. Cuphead w uproszczeniu to tzw. platformówka, w której główny nacisk został położony na walkę z bossami, stylizowana na amerykańskie animacje z lat ’30 ubiegłego wieku. Fabularnie historia dotyczy dwóch postaci z głową w kształcie filiżanki (a jakże!), które przez swoją nieroztropność popadły w długi u diabła i w celu spłaty muszą u niego pracować jako windykatorzy dusz. Wszystko to w akompaniamencie typowych jazzowych kawałków tamtego okresu i oczywiście charakterystycznych męskich kwartetów wokalnych. Brzmi intrygująco? To dopiero początek.

Przeciwnicy jakich spotykamy na naszej drodze są naprawdę różni – od płaczącej cebuli przez pustynnego dżina aż do kuli bilardowej czy przedstawiciela diabelskiego kasyna. Każdy przeciwnik jest inny i przede wszystkim nieprzewidywalny co sprawi, że do danego bossa będziemy zmuszeni niezliczoną ilość razy. Niewykluczone, że przy okazji zjemy też sporo nerwów. Jak na dzisiejsze standardy Cuphead jest najzwyczajniej grą trudną, której po prostu trzeba się nauczyć. Praktycznie niemożliwe jest przejście jej za pierwszym razem co wcale nie jest wadą, a wręcz dodatkowym urokiem. W żadnym momencie nie jesteśmy prowadzeni za rączkę co jest spotykane obecnie w wielu innych większych tytułach, a co graczy, szczególnie tych, którzy mieli do czynienia ze starszymi tytułami pokroju Duck Tales, Chip ’n Dale Rescue Rangers czy zwykłej Contry często irytuje, bo przez to gra nie stanowi dla nich żadnego wyzwania.

Warto wspomnieć, że gracz pozbawiony jest także jakiegokolwiek paska zdrowia swojego oponenta co dodatkowo utrudnia rozrywkę. Jedynym wyznacznikiem naszego progresu jest pasek po każdej naszej śmierci, informujący nas jak daleko zaszliśmy, czy też kolejne transformacje naszych wrogów, których dokonują po zadaniu im pewnej wyznaczonej ilości obrażeń. Dostępny mamy całkiem spory arsenał broni, od pocisków samonaprowadzających pod te lecące w kilka kierunków. Istnieją również dodatkowe wspomagacze w formie dodatkowego życia czy chwilowej niewrażliwości na ataki wroga. Wszystko to z czasem możemy nabyć z poziomu dostępnego w grze menu. Paradoksalnie gra przez to jest wręcz idealna dla tzw. speedrunnerów, którzy raz za razem, analizując grę wykręcają w niej naprawdę imponujące rekordy przejścia.

Wspomniałem wcześniej o warstwie artystycznej. Gdy pierwszy raz zetknąłem się z Cupheadem wiedziałem już jak długą drogę przeszli twórcy by ten tytuł ujrzał światło dzienne – zapowiedziany był on długo przed swoją finalną premierą. W końcu każdą klatkę trzeba było rysować ręcznie, a warto zauważyć, że jest gra dostępna jest w 60, a nie 24 i mniej klatkach na sekundę, w jakich dostępne były kiedyś podobne animacje, więc trochę tych obrazków było, a każdy z nich to nie tylko postaci na planie głównym, ale także te osadzone w tle. Oczywiście nie umniejszam tu grom wygenerowanym czysto komputerowo, ale w zestawieniu z faktycznym rysowaniem, ta bardziej tradycyjna forma robi większe wrażenie. Podobna sprawa ma się przecież z filmami poklatkowymi – chociaż nie są one tak popularne i często trafiają jedynie w pewną swoją niszę to chyba nikt nie odmówi im ogromu pracy i wkładu, a przy tym poczucia uroku i nostalgii filmów z naszego dzieciństwa. Tu rodzi się w mojej głowie pewna konkluzja. Skoro filmy, powiedzmy Gnijąca Panna Młoda Tima Burtona czy idąc nawet jeszcze dalej – ostatni głośny Twój Vincent, gdzie każdy kadr, klatka po klatce, uważane są za „rzeczy” typowo artystyczne to dlaczego Cuphead nie miałby być? Odpowiedź nasuwa się sama.

Finalnie Cuphead to najzwyczajniej tytuł w który warto zagrać. Zarówno ci spragnieni prostej w założeniu, ale przy tym piekielnie trudnej rozrywki znajdą coś dla siebie jak i ci szukający po prostu ciekawego doświadczenia audiowizualnego. Warto się temu poddać, bo śmiem twierdzić, że jest to jeden z ważniejszych tytułów ostatnich lat, a już na pewno jeden z bardziej reprezentatywnych dla całej branży gier video na zewnątrz.