Wpis podobnie jak poprzedni został umieszczony 5 października 2013 roku. Uwaga, dla niektórych mogą pojawić się tu drobne spojlery (czy to w ogóle możliwe?). Zapraszam.

Nigdy nie lubiłem filmów w których ginie główny bohater. Zawsze jest tak, że chcąc nie chcąc identyfikujemy się w jakimś stopniu z główną postacią, czujemy z nią pewną więź. Po takich filmach często czułem pewien niesmak, nie pasowało mi to, a przecież głównym celem kina jest dostarczanie ludziom rozrywki, by mogli na moment oderwać się od swoich problemów, spraw, by mogli mieć trochę frajdy z oglądania. Wiadomo, nie wszystkie filmy są jakieś wielce pozytywne i droga bohatera w nich często nie jest usłana różami, ale takie granie nie emocjach nie jest pożądane przeze mnie przynajmniej (nie umniejszając tu filmom, które z oczywistych względów nie będą wesołe z racji poruszonej tematyki lub po prostu mają nas czegoś więcej nauczyć).
GTA V na dobrą sprawę jeszcze nie przechodziłem, ale zważając, że trochę ona na rynku już jest, stąd nieuniknione było poznanie jej fabuły jeszcze przed samodzielnym penetrowaniem miasta. Dodatkowo śledziłem kanał GTASeriesVideos na YT, gdzie jest wstawiona każda misja z piątki. Zwróciłem uwagę na trzy alternatywne zakończenia gry – dwa z nich są wyborami, w których ginie jeden z trojki bohaterów. Ginie w sposób głupi, pomijając tu już sam kontekst fabularny. Nawet jeśli chcemy go uratować, to i tak los (a raczej scenarzysta R*) chce inaczej. Naprawdę dziwi mnie taki zabieg ze strony Rockstara, podobnie jak zabicie innych protagonistów serii. O ile śmierć Victora Vance’a nie mogła zbytnio zaboleć bo VCS trafiło do sklepów dobre kilka lat po VC, to zabicie Johnnego Klebitza (a raczej jego sposób) było ciosem w twarz dla każdego fana The Lost and Damned. Smutne. Na szczęście mamy także nieco bardziej ludzką odsłonę zakończenia, w którym cała trójka wychodzi obronną ręką co daje nam możliwość ukończenia poszczególnych misji pobocznych każdego bohatera o ile wcześniej jeszcze tego nie uczyniliśmy.