Kategoria: Piterus

Mój ranking filmów MCU (2023)

Cześć!

Wiecie co?

Odpalając raz na jakiś czas ten edytor doszedłem do wniosku że…

Trochę dla siebie, trochę jak wyżej, postanowiłem stworzyć swój ranking filmów z uniwersum MCU. Moja fascynacja filmami Marvela pojawiła się stosunkowo późno w stosunku do pierwszych filmów,, które zadebiutowały w 2008, lecz w pewnym momencie postawiłem sobie za cel obejrzenie ich wszystkich co mi się udało, w jakimś też sensie filmy MCU stały się dla mnie jednym z powodów żeby udać się na dany seans do kina. Generalnie z rankingami jest tak, że czasami znaczenie odgrywa forma dnia, niemniej w czasie lista wykrystalizowała się w takiej formie jaką widzicie niżej. Trochę wspomagałem się też tą stroną, chociaż brakuje tam filmów które wyszły po Endgame. Raczej luźne przemyślenia, raczej dla kogoś kto już widział te filmy i chce skonfrontować swoje przemyślenia z moimi. Wpis potencjalnie będzie aktualizowany przy okazji kolejnych premier. Zapraszam, puśćcie sobie coś w tle do czytania czy coś.

32. Incredible Hulk (2008)
Zacznijmy od najprostszego – ten film niespecjalnie jest dla mnie MCU, a i nawiązań do niego w uniwersum jest jak na lekarstwo, a jeśli już się pojawiły to dopiero w nowszych produkcjach. Tak naprawdę historia Bruce’a Bannera została wyzerowana w późniejszym Avengers i w sumie tam mogłaby być jego geneza. Dochodzi zmiana aktora odgrywającego główną rolę, a Mark Ruffalo wszedł w buty postaci znacznie lepiej niż Edward Norton. Sam film wygląda też nie najlepiej. Z plusów Hulk jest bestią tak przerażającą jaką chyba już nigdy później nie był.

31. Eternals (2021)
Film idealnie pokazujący, że jeśli stawka widowiska jest większa niż X to wydaje się tak odrealniona, że kompletnie nie można się z nią utożsamić. Podobnie jak z postaciami, które paradoksalnie, ale bardzo to widać, zostały dobrane w taki sposób żeby reprezentować przekrój społeczeństwa pod względem różnych jego cech, i jakkolwiek nie jest to nic złego, często takie zabiegi są potrzebne w kinie czy w przestrzeni publicznej, ale nawet inne filmy MCU pokazują, że da się to zrobić zdecydowanie lepiej. Postaci ogólnie tu kuleją, mimo kilku dużych nazwisk, podobnie jak tempo filmu i fakt, że film sprawia wrażenie mocno eksperymentalnego w formie przekazu, skierowanego pod konkretny nurt i to raczej taki, który po prostu nie jest zgodny z tym czym jest cała reszta MCU.

30. Kapitan Marvel (2019)
Mam wrażenie że jestem może zbyt surowy wobec tego filmu, ale szczerze, po prostu mnie nie kupił, podobnie jak główna postać, bo pojawiła się również w innych odsłonach. Może kolejny zapowiedziany film, trochę zmieni mi obraz tego filmu, tymczasem nawet niespecjalnie go już pamiętam. Ot origin story postaci, dostaje wielką moc (a z nią wiąże się duża odpo… a nie to będzie później dopiero) i musi znaleźć w związku z tym swoje miejsce w świecie. Może gdyby ten film wyszedł w innym okresie?

29. Ant-Man i Osa: Kwantomania (2023)
Jeśli jakieś hasła przychodzą mi na myśl o tym filmie to niewykorzystany potencjał i symbol problemów MCU w fazie po Endgame. Film wygląda słabo realizacyjnie (w porównaniu z innymi filmami MCU, tak nawiasem jeśli mówię tu o filmach to w ich kontekście, ale to chyba logiczne), miał wprowadzić kolejnego antagonistę, który ma naznaczyć całą sagę, tymczasem trochę sprawy w filmie po prostu rozeszły się po kościach jak gdyby nigdy nic. Na takiej podstawowej płaszczyźnie film stracił to co miały inne Ant-Many – były po prostu okej kinem familijnym, tymczasem ten, mimo gagów, wydaje się był trochę daleko od tego terminu.

28. Thor: Mroczny świat (2013)
O Thorze padnie tu jeszcze niejedno słowo, ale generalnie postać ta miała i trochę ma problemy w solowych filmach (z wyjątkiem, o którym później). Druga część Thora ma bardzo rozmytego antagonistę, całkiem dobry drugi segment w Asgardzie, świetnego Lokiego, który trzyma ten film i w sumie kilka zakończeń, w sensie że zdaje się kończyć kilka razy, nie ma takiej jednej kropki. Z plusów wcześniej wspominany Loki oraz mimo wszystko ważne sceny w kontekście całego uniwersum i późniejszych filmów MCU.

27. Thor (2011)
Czy w pierwszej części było lepiej? Trochę było, chociaż na swój sposób to podobne filmy. Tu trochę bardziej sprawdza się klisza bohater stracił swoją moc, jest w innym środowisku, potem ją odzyskuje i pokazuje kim jest naprawdę, ale to że można ten film sprowadzić fabularnie do tego zdania też nie wygląda najlepiej. Niemniej to nienajgorszy film, całkiem znośne wprowadzenie postaci (jednak miejmy na uwadze, że to jeden z pierwszych filmów) przez co jest też dość prosty w odbiorze przez bardziej neutralne osoby.

26. Iron Man 2 (2010)
Nie przepadam za drugim Iron Manem ze względu, znów, na miałkiego antagonistę i mam wrażenie zbytnie antagonizowanie głównej postaci, chociaż z drugiej strony, tak z perspektywy kilku filmów, dobrze pokazuje to jego przemianę na przestrzeni lat. Mamy tu też Czarną Wdowę w postaci, w której już w sumie później nie będzie z plusami i minusami tego rozwiązania. Inne Iron Many lepsze, chociaż ta postać i tak najlepiej radziła sobie w filmach zbiorowych.

25. Thor: Miłość i grom (2022)
Nie wiem czy oczekiwania wobec tego filmu były zbyt duże w stosunku do tego co Taika Waititi i twórcy dali nam w Ragnaroku, ale tym razem nie udźwignęli tego. Film zdaje się być przegięty i tak jak poprzednim filmie MCU tego reżysera, a przy tym po prostu wcześniejszym Thorze, ten humor pasował i był w punkt, tak tu wiele rozwiązań było po prostu głupich i idących w stronę groteski. Nie przekonują mnie również niektóre rozwiązania fabularne. Z plusów to nadal Thor, ale chyba wolelibyśmy widzieć go w znacznie lepszym wydaniu.

24. Czarna Wdowa (2021)
Przyzwoity film z paroma wadami, przede wszystkim technicznymi, szczególnie w finale prawa fizyki praktycznie nie istnieją i jakkolwiek ktoś powie czy tego oczekuje się po filmie de facto super bohaterskim otóż tak, wiadomo niektórych rzeczy się nie przeskoczy, ale powinny się chociaż trzymać wewnętrznej logiki i spójności filmu. Film dużo traci ze względu na moment w którym wyszedł, a dochodzi jeszcze fakt że zrzucana często w innych filmach na dalszy plan Czarna Wdowa przegrywa niestety pod tym względem i we własnym filmie, bo show kradnie przede wszystkim jej filmowa siostra. Z plusów ze smakiem pokazane trudne relacje rodzinne.

23. Ant-Man i Osa (2018)
Wiele osób krytykuje ten film, że powstał tak naprawdę tylko po to, żeby dać furtkę do rozwiązania kwestii finałowej serii i żeby wprowadzić przy tym wątek wymiaru kwantowego. Tymczasem może nie jest to film wybitny, ale ma to czego brakuje części trzeciej – swojego rodzaju humor i lekkość. Nie jest to film wybitny, ale moim zdaniem i nie musiał być i miejsce takie a nie inne na mojej liście nie jest dla niego żadną obelgą.

22. Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie (2011)
Film, który chyba najbardziej próbuje nawiązywać do swojego komiksowego pierwowzoru. Bardzo dobry casting, z resztą to domena nie tylko tego filmu, ale dziś wielu myśląc o danych postaciach, ma przed oczami twarz właśnie takiego, a nie innego aktora, co jest na swój sposób sztuką, bo nie każdy film tak ma. Filmy z Kapitanem Ameryką ogólnie trzymają poziom i skrywają w sobie potencjał postaci, który swój peak da dopiero w filmowych finałach sagi.

21. Iron Man (2008)
Filmowa klasyka, film który zapoczątkował MCU jakie znamy i pewnie gdyby nie wyszedł jak wyszedł, dalsze sukcesy sagi nie miały by miejsca. Film zrobił to co zrobić powinien, a przy tym dał szansę pokazać się Robertowi Downeyowi Jr. który w pewien sposób uratował tą rolą swoją karierę. Osobiście nie mam zbyt wiele sentymentu do tego filmu, poznałem go stosunkowo późno i chyba głównie z tej racji nie zawędrował on u mnie znacznie wyżej na liście.

20. Iron Man 3 (2013)
I teraz pytanie czy trójka jest filmem lepszym. Wiecie, tworząc ranking z tak dużej liczby filmów o niektórych pozycjach decyduje forma dnia. Iron Man ogólnie miał to (nie)szczęście, że lepiej szło mu w filmach z cyklu Avengers, ale trzecia część Iron Mana miała swój motyw tych demonów Starka. Może nie jest to film, który wprowadza jakąś rewolucję, ale nadal lepszy niż kilka innych na tej liście.

19. Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni (2021)
Myślę, jak z perspektywy czasu wspominam ten film – chyba przede wszystkim bardzo ładny w obrazku. Przez to że są to zupełnie nowe postaci, też nie widać tu aż takiego ciężaru świata MCU, chociaż nie znaczy to że od niego uciekniemy, ale jest to spięte raczej ze smakiem. Film bardzo nawiązuje do kultury chińskiej, także filmów akcji z tym motywem i jeśli ktoś lubi tego typu kino to i tu powinien być zadowolony.

18. Ant-Man (2015)
Pierwszy Ant-Man najlepszy Ant-Man i najlepsze ogólnie spośród innych filmów przedstawienie tej postaci. Lubię te rozwiązania dot. zmiany wielkości protagonisty, bo dają one potencjał na wiele naprawdę kreatywnych rozwiązań fabularnych. Przy tym wszystkim ma to czego nie miały późniejsze Ant-Many, jest naprawdę dobrym filmem familijnym, a chyba właśnie tym przede wszystkim miał być.

17. Avengers: Czas Ultrona (2015)
Najsłabszy film o Avengers jako bohaterze zbiorowym, ale to nadal Avengers. Bardzo dobrze tu wyszło wprowadzenie nowych postaci, które odcisnęły piętno w późniejszych filmach. Kilka scen perełek, ale i sporo zagmatwania w środkowym, może też po części trzecim akcie. Na pewnej płaszczyźnie film o człowieczeństwie i technologii, ale jednak inne filmy spoza MCU robią to lepiej. Sporo bardzo dobrych scen walk.

16. Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022)
Gdy była premiera tego filmu to miałem w planach zamieścić tu tekst o tym filmie. Niestety się nie udało. Niemniej może to jest dobra okazja by wkleić to co wtedy napisałem, przynajmniej to co nadaje się do publikacji (w spoilerze, bo długie). A tak z cyklu tldr, to bardzo dobry film, emocjonalny, chociaż odrzucając emocje, to pierwsza część podobała mi się jednak nieco bardziej.

Spoiler:

W 2020 roku świat niespodziewanie pożegnał Chadwicka Bosemana, odtwórcę roli Czarnej Pantery w filmach uniwersum MCU, który zmarł na chorobę nowotworową i z jednej strony sprawiło to wielką pustkę w sercach fanów, a z drugiej postawiło studio przed niemałym problemem, które musiało zmienić plany, co do jego postaci. Dostaliśmy film, który jest odpowiedzią zarówno na jedno, jak i drugie.

W świecie kina, jeśli odtwórca jakiejś roli umiera, a takie sytuacje się zdarzają, rozwiązania zwykle są dwa – no może ostatnio trzy, ale deepfake rodem jak w Szybcy Wściekli, kompletnie do mnie nie trafia. Więc albo się zmienia aktora, odtwórcę roli, albo się w jakimś stopniu ucina jego wątek, śmiercią wyjazdem, jakkolwiek. Zamiana aktora w przypadku Czarnej Pantery niespecjalnie wchodziła w grę, może gdyby chodziło, nie wiem, o pieniądze albo jakieś niedogadanie z Bosemanem to byłoby znacznie łatwiej, przecież zmieniano chociażby odtwórcę roli Hulka, ale z racji takiego, a nie innego potoczenia się sytuacji.. no się nie dało zrobić tego sensownie. Przerwać wątku też się niespecjalnie da, na zasadzie wyjechał czy coś, bo świat Wakandy i MCU potrzebował Czarnej Pantery, tak czy inaczej. Postanowiono się więc zmierzyć ze śmiercią aktora, postaci i to w sensie dosłownym, fabularnym. Film zaczyna się sekwencją śmierci króla T’Chalii, śmierci z perspektywy jego matki i siostry, zdaje się przede wszystkim tej drugiej, która próbuje zrobić wszystko by go uratować, a zdawać by się mogło, że jeśli gdzieś można by mu pomóc to właśnie tam. (…) W pewnym sensie my także przeżywamy żałobę z „rodziną” głównego bohatera. Innymi słowy całość pobija fakt, realności wydarzeń i mamy tu trochę dwa podejścia – to matki, która jakkolwiek tracąc dziecko nigdy nie wypełni krateru jaki pojawił się w jej sercu, tak swoją ufność pokłada w tradycji, wierzeniach, bardzo mocno ukazanego już w jedynce założenia że „nikt nie umiera na zawsze” oraz siostry, która widzi to na bardziej przyziemnej płaszczyźnie.

15. Strażnicy Galaktyki vol. 2 (2017)
Na wstępie, o czym jeszcze się przekonacie, a może to trochę też spoiler do listy, bardzo lubię Strażników Galaktyki. Uważam, że to jedna z lepszych rzeczy, którą ogólnie dało nam MCU. Z dwójką mam ten problem, że przy tym balansowaniu na granicy, nie wiem, humoru chociażby czy takiego swojego rodzaju zawirowania i szaleństwa świata przedstawionego, druga część niestety często wychodzi w negatywnym tego słowa znaczeniu poza linie w zeszycie. To nie jest zły film, ale idąc dalej metaforami, trochę jakbyście mieli czegoś za dużo w jedzeniu, mimo że to bardzo lubicie.

14. Czarna Pantera (2018)
Jedyny film MCU, który zdobył Nagrody Akademii Filmowej i to aż trzy statuetki. Czy słusznie jedyny kwestia dyskusyjna, podobnie jak to czy ten film zasłużył na swoje bardziej niż inne. Niemniej Czarna Pantera jest na swój sposób filmem wyjątkowym, szczególnie dla społeczności czarnoskórej i ludów afrykańskich i nic dziwnego, w bardzo wysmakowany sposób przedstawia nawiązania do ich kultury. Osobiście cenię tę film nie tylko za to, ale również za podejście do tematu śmierci, odpowiedzialności i naprawdę dużego serca, które zostało tu włożone, przy czym nie popada w patos, a bardzo łatwo byłoby skręcić tu w tę stronę. Generalnie to dobry film do szerokiej dyskusji, nie tylko na w kontekście komiksowego uniwersum, co tylko dodaje mu wartości.

13. Spider-Man: Daleko od domu (2019)
Nawet nieco gorszy Spider-Man to nadał Spider-Man. Ten film miał znów problem jak kilka mu podobnych – moment premiery. Film został zapowiedziany już przed Endgame, przez co miał trochę problemy z osadzeniem siebie w pewnych rozwiązaniach fabularnych, a i skala wydarzeń była nieco zaburzona przez Endgame właśnie. Film ma dobre elementy tego co miała jedynka, ale jest bardziej kontynuacją już wytyczonej ścieżki niż wprowadza coś świeższego (poza wątkiem romantycznym i świetną MJ). Przy czym to nadal świetny film z nieco szerszym targetem niż inne Spider-Many spoza MCU wcześniej.

12. Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz (2014)
Coś z tyłu głowy mówi mi że ten film powinien być wyżej, ale szczerze, niespecjalnie wiem jak i za kogo. Zimowy żołnierz to moim zdaniem film ze zdecydowanie najlepszą choreografią czysto fizyczną, bez efektów komputerowych. Przy czym jest to jeden z najbardziej przyziemnych filmów MCU, praktycznie nie imający się magii ani technologii, tak jak poprzednie, a bliżej mu zdecydowanie do kina szpiegowskiego. W tym cały jego urok i rozumiem tych, którzy dali i dają go zdecydowanie wyżej.

11. Doktor Strange (2016)
Tworzenie filmu wprowadzającego nową postać to zawsze dość trudne przedsięwzięcie, niemniej tu się to udało. Film przede wszystkim bardzo dobrze wygląda, a zabawa konwencją obrazu, głównie odbiciami lustrzanymi, ma w tym filmie ogromne znaczenie. Robotę robi też tytułowy Strange, który ciągnie ten film swoją charyzmą. Odważny w formie film i bardzo ważny dla kinowego uniwersum.

10. Spider-Man: Homecoming (2017)
Pełnoprawny debiut Człowieka Pająka w MCU, wcześniej wystąpił on z gościnnym udziałem w Wojnie Bohaterów, gdzie i tak skradł show. Spider-Man Toma Hollanda jest Spider-Manem innym niż ten Garfielda czy Maguire’a. Jest młodszy, ale przy tym zdaje się być bardziej „swojski”, a i w końcu jest też elementem świata jako całego, a nie tylko osobną historią jak poprzednicy. Bardzo dobry origin i zapowiedź na przyszłość.

9. Avengers (2012)
Pierwszy zbiorowy film Avengers był pierwszym eventem zbierającym ówczesnych bohaterów MCU w jedno miejsce i pomysł ten był strzałem w dziesiątkę. Miał też Świetnego antagonistę w postaci Lokiego, który z perspektywy czasu nie do końca traktowany jest jako antagonista. Zagrożeniem tego filmu jest jedynie w pewnym sensie czas, bo od premiery pierwszego Avengers minęła już ponad dekada i wydarzenia tam, siłą rzeczy, zdają się być mniejsze niż w kolejnych filmach. Niemniej to nadal jeden z najlepszych filmów MCU, a i nadal bardzo dobrze trzyma się jako niezależny film.

8. Spider-Man: Bez drogi do domu (2021)
Im wyżej (w sumie scrollując do dołu to niżej?) tym większy ścisk. Nie wiem czy Spider-Man: Bez drogi do domu to najlepszy film o Pajączku, chociaż jeśli miałby mu ktoś zagrozić to raczej filmy spoza MCU, ale jest to na pewno największy film i najlepszy fan service z tą postacią w roli głównej. Wcale nie było to łatwe zadanie, raz że musiał połączyć wątek multiwersum, innych Spider-Manów, bagażu MCU, konfliktu z Sony oraz w końcu pandemii, która pojawiła się na świecie, a mimo to udało się to wszystko jakoś połączyć i dziś mówi się o tym filmie w dobrym kontekście. Świetni antagoniści, świetni bohaterowie, ciężar fabularny jaki na nich leży no i na końcu, mimo pewnych dziur fabularnych, to naprawdę emocjonalny film z potencjałem na kontynuację historii (I hope so).

7. Doktor Strange w multiwersum obłędu (2022)
Film z serii albo komuś siądzie albo nie, rozumiem tych którzy mają do niego sporo zarzutów. Niemniej, trochę analogicznie do Ostatniego Jedi w świecie Star Wars, jest to film odważny pod względem użytych rozwiązań. Widać też w nim autorskie podejście Sama Raimiego. Scarlett Witch kradnie show, ale Dr. Strange też jest tu bardzo dobrze napisaną postacią. Dużo chaosu, ale jeśli się w nim odnajdzie, a do tego kupi się wątek samej Wandy to tak wysoka pozycja jest w pełni uzasadniona. Świetny wątek matczynej miłości, straty i na co może sobie pozwolić osoba w żałobie.

6. Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów (2016)
Film o dylemacie moralnym czy bohaterowie powinni być pod kontrolą instytucji państwowych czy też działać na własną rękę ze wszystkim co się z tym wiąże. To tak z wierzchu, bo pod tym kryją się ogólnie dwa odrębne sposoby myślenia w uosobieniu dwóch głównych bohaterów sagi, które zderzają się (dosłownie) w finalne filmu. Świetny film, bardzo go lubię, co ciekawe bez aż tak wyraźnego antagonisty, ale jest on raczej tylko pretekstem do poruszenia w ruch całej machiny fabularnej.

5. Thor: Ragnarok (2017)
Najlepszy Thor, jeden z najlepszych filmów MCU i top filmów superbohaterskich w ogóle. Co cieszy, film naprawia praktycznie wszystkie błędy poprzedników, które jak zauważyliście, są zdecydowanie niżej na liście. Wiele kadrów z tego filmu, można zatrzymać i oprawić w ramkę. Film z chyba najlepszą ścieżką dźwiękową, nie licząc Strażników Galaktyki, no i finał, który zapowiada jeszcze większe widowisko.

4. Strażnicy Galaktyki (2014)
Zabawny jest fakt, że przygotowując tę listę, jak wspomagałem się algorytmami do tworzenia takiej listy, pierwsi Strażnicy Galaktyki byli na miejscu pierwszym za każdym razem. Ktoś zapyta, co w takim razie film ten robi poza podium? Wydaje mi się, że chodzi tu o płaszczyznę emocjonalną, ale może o tym wyżej. Film ten jest moim zdaniem najlepszym origin story jakie tworzyło MCU, w sumie to James Gunn przede wszystkim, bo jego filmy mimo bycia w MCU, zawsze miały mocno rozrysowaną autorską ścieżkę. Utkwił mi w pamięci komentarz na YT pod jednym z filmów typu „Guardians of Galaxy theme” – parafrazując, motyw ten zaczyna się podobnie jak ten z Avengers, a potem przechodzi we własne autorskie tony i chyba to jest właśnie definicja tej trylogii. Jeśli miałbym szukać minusów to może trochę finał, ale jednak musiało się to jakoś spiąć z innymi filmami o kamieniach nieskończoności. Trójka nie musiała stąd…

3. Strażnicy Galaktyki vol. 3 (2023)
…znalazła się na trzecim miejscu. Trzecia część trylogii Gunna to film, który osobiście chciałem dostać właśnie w takiej postaci i jestem nim w pełni usatysfakcjonowany, a naprawdę nie sądziłem, że aż tak będę, mimo że akurat ta marka miała u mnie naprawdę duży kredyt zaufania. Genialna chemia wśród głównych bohaterów, spotęgowana naszymi odczuciami jakie nabudowały się nam w stosunku do Strażników przez lata, jeden z najlepszych antagonistów w cyklu, poownie świetna ścieżka dźwiękowa i najzwyczajniej fakt, że nie jest to głupi film, wzorowo poprowadzony z naprawdę dużym szacunkiem do widza.

2. Avengers: Wojna bez granic (2018)
Obiektywnie, najlepszy film MCU pod względem technicznym, budowania napięcia, skali, zarówno tej że w myśl Hitchcocka film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma tylko rosnąć, jak i skali postaci na ekranie, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy w takiej ilości na raz. Dlaczego więc nie jest na pierwszym miejscu? Chyba z podobnych powodów jakie były przy Strażnikach Galaktyki i miejscu czwartym, a może też paroma innymi filmami na liście, kino to przede wszystkim emocje, a w tym prym wiódł seans…

 

1. Avengers: Koniec gry (2019)
O Endgame napisałem krótko po premierze parę słów, z perspektywy czasu, jedyne co tam brakuje lub nie wybrzmiało tak jak powinno, a co chciałbym podkreślić – Endgame to najintensywniejsza kinowa przygoda jaką dane było mi doświadczyć i do dziś mam ciarki gdy przypomnę sobie niektóre sceny. Może i film ma z perspektywy czasu kilka wad, a chociażby Strażnicy Galaktyki 3 czy Wojna bez granic są filmami obiektywnie lepszymi, ale Endgame było i prawdopodobnie już zostanie peakem tych emocji, a przecież o to chodzi, o przeżywanie kinowych przygód, które stają się w pewnym sensie naszymi własnymi doświadczeniami widzianymi z perspektywy obserwatora. A taką właśnie przygodą jest całe MCU i mimo nierównego poziomu w ostatnich latach, niech gra ona jak najdłużej.

Oto moja lista. Jak chcecie napiszcie swoje doświadczenia z MCU, a jeśli żadnych nie macie, bądź są niewielkie to polecam obejrzeć chociaż kilka filmów z tej listy, mam nadzieję, że chociaż w małym stopniu się do tego przyczynię.


Pokolenie GTA

22 października obchodziliśmy 20 rocznicę wydania Grand Theft Auto III. Z jednej strony gry ikony, legendy, która na dobre wprowadziła graczy w trzeci wymiar rozrywki, z drugiej, no właśnie, dla młodszego pokolenia gry już w sumie retro, której co prawda nie odbiera się kultowości, ale patrzy się już trochę jednak jako na coś dość archaicznego. Tymczasem na tamtą premierę, jej następstwa, dziś, 20 lat później, w świetle wydania za chwilę The Trilogy The Definitive Edition, należy spojrzeć trochę inaczej – chociaż też zależy w jaki sposób wielu z nas na GTA patrzyło i jak patrzy nadal.

wiemy kto, wiemy jaki

Ameryki nie odkryję tezą, że przeciętny gracz Rockstara na początku 2021 roku nie był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – znaczy nie oceniam, ale mówię tu konkretnie o pewnych nastrojach na przyszłość, może w pewnym sensie teraźniejszość, a nie ciągłym śnie o nieco przeminiętej potędze niczym AC Milan o powrocie na piłkarskie salony z prawdziwego zdarzenia (chociaż swoją drogą ostatnio nieco odbili, Ibra musisz), bo chociaż okej, GTA V co nabiło rekordów to ich i co pieniążków zarobiło także, to kolejne wydania tej samej gry na kolejną generację konsol przestały ludzi bawić, a sama gra w niektórych kręgach nie uzyskała aż takiego statusu kultowości jak poprzednie, z a racji, że też nie została wydana wczoraj to w sumie już trochę powinna – i ktoś powie hej, online działa nadal, kto ma grać to gra, biznes się kręci, o co ci chodzi.

Temat rzeka, rynek się zmienił, my się zmieniliśmy, to nie ma tak że dobrze albo że niedobrze, ale Rockstar, w dużej mierze też za sprawą swojego wydawcy, stracił łatkę nieskazitelnego studia z nieorganicznym zaufaniem jaką posiadał jeszcze parę lat temu, przynajmniej śród części społeczności – podobnie jak CD-Projekt, chociaż z zupełnie innych powodów, bo o ile do gier R* ciężko się przyczepić, czego dowód dał chociażby niedawno Red Dead Redemption 2, o tyle CDP Cyberpunka według opinii społeczności nieco przeszacowała. I mam wrażenie, że powoli zaczyna się dziać to i tutaj.

GTA V to w ogóle osobny temat. Z jednej strony gra, która biła i bije wszelkie rekordy finansowe i w sumie słusznie, bo chociaż mnie jakoś ta odsłona z przyczyn technicznych ominęła to podkręciła do kolejnej potęgi pojęcie sandboxa wyznaczone przez trójkę, z drugiej trochę popsuła rynek niczym Ronaldo i Messi plebiscyt Złotej Piłki. Wpasowała się świetnie w mainstream i okej, GTA zawsze było grą głównego nurtu, ale zaczęła też grać we własnej lidze, przez co kolejne odsłony z jednej strony nadal były to świetną piątką, a z drugiej, po prostu piątką na kolejną generacje konsol.

Wcześniej użyłem zwrotu „gracz Rockstara” – ktoś zapyta: jest w ogóle coś takiego? Z ekonomicznego punktu widzenia bardziej pasuje klient, szczególnie w 2021, ale zostawmy. Chodzi mi że możemy mówić o fanach typowo jednej serii, jednego wydawcy, chociaż gracze, fani R* to szerzej ludzie z na tyle szerokiego grona odbiorców, że mogą grać w cokolwiek innego – mam tu na myśli pewną casualowość, przystępność tytułów, a z drugiej gry te dają im tyle możliwości, że mogą może nie jeden do jeden, ale w pewnym sensie poprzestać tylko na graniu w gry R*. Wiecie, może to brzmieć trochę jako banał, ale nie każde studio tak ma.

W 2001 roku wraz z przejściem GTA, wirtualnej rozgrywki jako takiej w takim wydaniu w trzeci wymiar, moim zdaniem powstało niepisane pokolenie Rockstara. Nie chcę szacować ram wiekowych, bo to zawsze brzmi trochę boomersko i łatwo zahaczyć argumentacyjnie o Jakuba Czarodzieja, ale mam na myśli, że pokolenie dla których GTA 3 był tytułem równoległym z rozpoczęciem przygody ze światem gier byli tym pierwszym pokoleniem, które spotkało się z taką „piaskownicą” na taką skalę, bo hej, uwaga truizm, wcześniej tego nie było, a później gier z otwartym światem, czy generalnie gier z taką dowolnością było znacznie więcej na zasadzie schematów wyuczonych czy tam jak kto woli zastanych. Gra stało się pewną definicją tego typu prowadzenia rozgrywki, na zasadzie just like GTA. W ogóle, przytaczając mema, którego ostatnio widziałem – są już na świecie rodzice dzieci, którzy urodzili się po premierze Shreka – dla kontekstu to też 2001 rok. To pokolenie, podobnie jak wcześniej pokolenie komiksów czy świata superhero, miało być tym pokoleniem zepsucia, że wiecie, grają tylko w te gry, strzelają, a potem będą wychodzić na ulice i w najlepszym wypadku tylko kraść samochody, ew. wyskakiwać z balkonów. Nie widziałem statystyk ale, nomen omen z tego co widzę, chyba to się nie sprawdziło.

Trochę się ogólnie przeliczono. Może mówię tu teraz personalnie o sobie, ale tam gdzie inni w GTA, mówię w swoim przypadku głównie o Vice City, ale też o innych odsłonach ery 3D czy o czwórce, widzą czy widzieli to multum kontrowersji, rozwałki, rozjeżdżanie i w ogóle całe zło świata, ja widziałem czy poczułem swojego rodzaju niepisany vibe kulturowy, przede wszystkim pod względem muzyki i ogólnej estetyki. Gdybanie, ale gdyby nie Vice City i parę innych gier, a szerzej, też ładniej brzmi, gdyby nie takie medium jakim są gry, pewnie mój gust w wielu aspektach byłby zupełnie inny, ale nie wiem czy w 2021 kogoś jeszcze trzeba przekonywać, że gry jako medium mają na nas taki sam wpływ jak książki, muzyka czy filmy.

Wracając, wraz z dojrzewającym pokoleniem, zmieniało się także to studio i rynek gier jako taki. Jeszcze 10 lat temu, premiery mobilne na 10-lecie trójki czy to VC były pokazywane zupełnie inaczej. Ja wiem, to subiektywne, ale poza tym, że było słychać o nich znacznie wcześniej to miały również zdecydowanie lepsze zwiastuny (już nie wspominam ile fanowskich miało więcej serca niż obecnie), ale też termin GTA NA TELEFON, było krokiem milowym niczym dla młodego fana serii coś z zupełnie innej ligi, nawet jeśli finalnie granie w GTA na ekranie dotykowym nie było tak fajne jak myśleliśmy. Dziś, 20 lat od premiery trójki i +/- 10 od premier na androida, gdzie R* w tym czasie to głównie reedycje piątki, nastawienie do tzw. wersji definitywnych jest zupełnie inne i nie wiem czy jest się czemu aż tak dziwić. Rockstar, patrząc tylko na to co obecnie wypuszcza, przestał kojarzyć się z rewolucją, a zaczął z, sorry, odcinaniem kuponów od sławy i pokazuje to cała kampania promocyjna wokół „nowej” trylogii. I ja wiem, że wyjdzie kiedyś szóstka i wszyscy będziemy zachwyceni, wiem, że genialny był Red Dead, ale są jeszcze rzeczy pomiędzy. Mam też świadomość, że gry są teraz ogólnie drogie, że to już nie era dodatków do CD-Action czy wcześniej dyskietek na rynkach, że świadomość siły branży, to że ludzie się bardziej cenią a inflacja ogólnie idzie do góry jest inna, chociaż też miejmy na uwadze że to remastery za pełną cenę, a nie wspomniana wcześniej rewolucja. Mnie Definitive Edition nie porwało chociażby z tego względu, że chciałbym żeby kolejne rzeczy, które wypuszcza R*, parafrazując samego siebie, ew. Kanye Westa, były better, faster, stronger, a biorąc pod uwagę m.in. plotki o cenzurze, kwestie licencyjne, głównie dotyczące muzyki, która jest integralnym elementem świata przedstawionego, a takie przypadki już były wcześniej przecież.. no może to nie wypalić tak jak byśmy chcieli. Swoją drogą, bo ten argument pewnie padnie i padł przy którejś z rozmów, że w końcu hej, ta gra (gry) jeszcze nie wyszła, jak można oceniać po zwiastunie – jest to broń obusieczna, bo składnia do chłodnej głowy zarówno w kwestiach krytykowania jak i huraoptymizmu.

Nawiasem chciałbym jedno zdanie o cenzurze, nie tylko w kontekście GTA – uważam, że rzeczy powinny być zawsze osadzone w danym kontekście czasowo-kulturowym. Nowe rzeczy twórzmy z pełną świadomością słów i symboli jakie używamy, dla mnie tu nie ma wątpliwości, ale nie jestem za pisaniem rzeczy na nowo, stare rzeczy zostawmy takimi jakimi są. To już lepszym rozwiązaniem są didaskalia na każdym kroku, na zasadzie bawi i uczy. Nawet lepiej.

Zabrzmi to górnolotnie, może naiwnie – po prostu jako ktoś, kto pamięta złote czasy ery 3D i dla kogo ta seria to po prostu kawał growego życia chciałbym, żeby Rockstar dalej wyznaczał kolejne trendy, żeby nie był tylko firmą skupioną na growym konsumpcjonizmie (czy to jeszcze możliwe?) i oferował tylko to co się sprzedaje, żeby finalnie gracze starsi niż x i/lub chcący zrobić z grą coś więcej niż y, nie byli na tym stratni. Wielu z was wie pewnie, jaki wpływ na scenę miała czystka na scenie moderskiej, a która zapewniała żywotność wielu starszych części, jak przy rzadko którym tytule i nie chciałbym żeby to przeszło bez echa – tę i kilka innych akcji powinniśmy mieć z tyłu głowy jeszcze długo. W końcu nie chciałbym też żebyśmy wzorem Ojca Chrzestnego na obecne i przyszłe projekty musieli patrzeć wzrokiem typu look how they massacred my boy i wspomnianym tekstem na ustach. Oby nie było to tylko myślenie życzeniowe, mam nadzieję, że nie jest, a jeśli nawet, może w tym też jest jakiś pewien urok, bo może gdybyśmy podchodzili do tego bez emocji oznaczałoby że jest coś nie tak, zarówno z serią jak i z nami. Wiele serii to spotkało, praktycznie #nikogo dziś kolejny NFS czy Tony Hawk, chociaż jest to #nikogo przez łzy, bo myślę, że wielu z nas chciałoby znów bawić się przy tych tytułach. A jeśli ten proces jest nieodwracalny, cóż, nikt nam przecież starych gier nie zabiera i cieszmy się nimi czy wspomnieniami z nimi związanymi tak długo jak tylko możemy, tak samo jak ci, który czekają na wersje definitywne mają prawo czekać z wypiekami na twarzy i dobrze się przy nich bawić. A może właśnie jednak The Definitive Edition wypali i wszystko będzie dobrze, a wszystkie albo chociaż część z tych obaw okażą się niesłuszne? Oby! Pomijając dyskusję myślę, że gdzieś tam daleko wszystkim nam o to samo chodzi. Na pewno zagram, kwestia tylko kiedy i w jakich okolicznościach.


„Kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, czyli wizja kolejnych gier ze studia Rockstar”, 2018 archiwizowane

Pewnie większość z was wie, najpopularniejszy polski serwis o tematyce gier z serii Grand Theft Auto, GTASite przestał działać. Ma to związek z niedawnym pożarem w serwerowni OVH, gdzie hostowana była ta strona. Z pewnego źródła wiem, ze istnieje również kilka innych powodów, czemu sytuacja z tym serwisem wygląda obecnie tak, a nie inaczej. Mam nadzieję, że z czasem się to zmieni, bo serwis jest znaczącym kawałkiem historii GTA w Polsce, niemniej nie z tego powodu piszę dziś te kilka słów. Robię to, ponieważ w swoim czasie pojawił się tam, na stronie, artykuł konkursowy mojego autorstwa, który został doceniony przez ówczesne jury. Dotyczył on potencjalnej przyszłości gier od R* jako takich, jak może to wyglądać za te X lat. Pomyślałem, że z racji, że strona obecnie nie jest dostępna, to zamieszczę go tu. W oryginale dostępny on jest m.in. w formie zarchiwizowanej pod tym linkiem. Jeśli kiedyś wróci na łamy serwisu to dam o tym znać w komentarzu.


Firma Rockstar Games nie od dziś uznawana jest za markę przełomową w świecie gier video. I chociaż to zdanie dla wielu może zabrzmieć jak truizm to mam wrażenie, że część osób o tym zapomina, szczególnie w dobie gdzie pełnoprawnych, nowych, dużych tytułów od R* mamy zdecydowanie mniej niż powiedzmy 10-15 lat temu. Temat wraca jednak przy okazji premier pokroju niedawnego Red Dead Redemption 2 i ponownie otwiera debatę odnośnie tego czym jeszcze zaskoczy nas Rockstar.

Widzę przed tobą wielką przyszłość mój chłopcze…

Przede wszystkim mówiąc o R* w kontekście rewolucji, jaką wprowadziły gry z tego studia musimy zwrócić uwagę na aspekty w jakich owe kroki milowe mogliśmy odnaleźć. Nie są to tylko kwestie związane z grafiką, chociaż oczywiście te pierwsze przychodzą do głowy, w końcu technologicznie gry zawsze były o krok do przodu w stosunku do reszty stawki – GTA III wprowadziła nas w pełną erę 3D jako generalnie jedna z pierwszych gier wysokiego szczebla, IV zaś do dziś uważana jest za jedną z ładniejszych gier i mimo dekady na karku nadal pali komputery kolejnym zapaleńcom. Jednak to nie grafika zaprowadziła R* na szczyt, bo przecież hej, na rynku jest wiele innych także genialnie wyglądających gier, a świetny nos odnośnie oczekiwań jakie mają gracze.

W swoim czasie w środowisku powstało określenie gier just like GTA, czyli gier na podobieństwo flagowej serii. Zwykle były to gry po prostu z otwartym światem, który z resztą teraz jest już praktycznie standardem w dużych tytułach, ale określenie to odnosiło się również generalnie do dużej swobody rozgrywki. Twórcy w studiu przewidzieli, że potencjalny gracz pozostawiony sam sobie w dużym mieście będzie miał ochotę na robienie rzeczy naprawdę przeróżnych, często ocierających się o jazdę o bandzie, ale w sumie czemu mu tej możliwości nie dać, nawet kosztem kontrowersyjnych rozwiązań? Jak pokazała historia – opłaciło się.

harder, better, faster, stronger

Dość jednak o tym co było. Mamy rok 2018, a kolejna część to perspektywa co najmniej kilku lat w przód i nikt nie będzie odcinać kuponów od sławy, szczególnie, że wymagania graczy są znacznie większe niż kiedyś, a dodatkowo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Z oczywistych rzeczy – na pewno jeszcze więcej środków, przy teoretycznej kolejnej części GTA, bo zakładamy, że to ona będzie jako kolejna na horyzoncie, pójdzie na tryb online, który nie ma co się oszukiwać, będzie tam główną siłą napędową. Żyjemy w dobie battle royale, a i ramy gry zdają się mieć podstawy by taki tryb wprowadzić na szerszą skalę. Chciałbym jednak, i liczę na to, że mimo wszystko R* bardziej przyłoży się także do trybu single, a przykład RDR 2, prawdopodobnego GOTY tego roku i to bez trybu multi (na moment pisania artykułu) pokazał, że nadal potrafią pisać świetne, ambitne historie. Gwoli ścisłości – nie mówię, że ta w V-tce była wybitnie zła, ale mam wrażenie, że fani czekają jednak na coś mocniejszego. Nie wyobrażam sobie do tego innego miejsca niż słoneczne Vice City – oczywiście w odpowiednio większej skali, ale nadal z zachowanymi wszystkimi, najbardziej charakterystycznymi elementami miasta. Siłą rzeczy musi być to jego uwspółcześniona wersja, ale trzymająca się chociaż w pewnym założeniu kolorowych lat ’80 i tak, wbrew pozorom próby pogodzenia współczesności z klasyką pod względem pewnej stylistyki już były – przypadek dodatku do czwórki The Ballad of Gay Tony. Nieco trudniejszy przypadek jest z potencjalną kolejną częścią Red Deada, bo problem jest chociażby z osadzeniem czasu akcji. Zdecydować się na okres równoległy do dwójki? Prequel? Możemy teraz tylko gdybać, szczególnie, że dwójka dopiero co jest na świeczniku.

Swoje odczuje na pewno też sama rozgrywka i chociaż w założeniu będzie to po prostu usprawnione wykorzystanie już istniejących mechanik to z pewnością przy bezpośrednich porównaniach, szczególnie z perspektywy czasu, możemy poczuć sporą różnicę.

Ponadto podobnie jak wiele innych osób chętnie zobaczyłbym powrót postaci z poprzednich odsłon czy to GTA czy RDR. O ile o ich bezpośredni powrót może być szczególnie ciężko, szczególnie tych z tzw. ery 3D, o tyle chociaż wspomnienie o ich wpływie na dane miejsce i czas mogłoby być ciekawym smaczkiem na wszystkich fanów serii.

This is Vice City. This is business!

Tak naprawdę wiele zmian, jakkolwiek byśmy nie debatowali, ugruntowanych jest nie ograniczeniem czy brakiem umiejętności twórców, a najzwyczajniej kwestiami finansowymi. Niektóre rzeczy muszą się po prostu opłacać i debatuje nad tym wielu analityków. Niemniej niemałe już doświadczenie z grami Rockstara sprawiło że markę darzę naprawdę dużym kredytem zaufania i nie wiem czy jestem o jakąś grę bardziej spokojniejszy niż właśnie o kolejne GTA czy kiedyś w przyszłości o potencjalnego kolejnego Red Deada. Czekam z niecierpliwością, podobnie jak miliony mi podobnych na całym świecie. Już dzisiaj wiem, że warto.


Całe życie w piłkę, w FIFĘ 20 ponad 300 godzin (tak na teraz)

Moja pierwsza styczność z piłką nożną w grach miała miejsce oczywiście na Pegasusie. Nie byłem wtedy jeszcze zbyt biegły w tego typu grach z racji wieku, niemniej najmilej wspominam Soccer Simulator ze Złotej Czwórki, który dla mnie był znacznie lepszy niż popularniejszy wtedy Soccer od Nintendo, który był moim zdaniem nieco drętwy czy Goal 3, którego nie posiadałem i nie znałem. Później należy przenieść się już na PC do gry Football Generation z 2003 roku, która co prawda nie posiadała licencji, ale w sumie niewiele mi to robiło, bo postanowiłem zrobić je sobie sam. Miałem specjalny zeszyt, w którym przypisywałem odpowiednie nazwisko odpowiedniemu numerowi – robiłem w ten sposób nawet własne transfery! Później mój cykl gier piłkarskich, które traktowałem nieco poważniej wyglądał następująco: FIFA 2005 jako pierwsza z serii, z którą miałem kontakt bardziej poważnie, FIFA 07 jako ta, przy której spędziłem chyba najwięcej czasu generalnie z tego rodzaju gier, do dziś mam oryginał, romans z PESem 14, FIFA 18, w którym rozpocząłem przygodę z FUT no i teraz FIFA 20. Oczywiście nie oznacza to że przez te lata ominęły mnie inne odsłony cyklu gier piłkarskich, jednak przygody z nimi nie były jakoś szczególnie długie czy intensywne, niemniej odhaczone jako „grałem” mam również również FIFĘ 03, 04, 06, 08, 10, 11, 14, 17 czy 19 oraz PESa odpowiednio 5 czy 6 czy to w wersjach czy to pełnych czy demo. Dochodzi do tego oczywiście granie multiplayer, poza FUT, takie kontroler w kontroler ze znajomymi czy przez Hamachi bądź GameRanger z ludźmi z internetowych społeczności.

FIFY 20 nie planowałem kupować. Oczywiście może gdzieś tam po cichu człowiek by i chciał, ale jakoś nie byłem przekonany na tyle żeby dokonać zakupu. Nie przychodzi mi to łatwo, znacznie prościej wydaje mi się pieniądze chociażby na książki. Skusiła mnie jednak cena. Na Czarny Piątek udało mi się wyrwać tę grę za plus minus stówkę. Porównując z analogicznymi okresami wcześniej to naprawdę dobra oferta. Od tamtego czasu tj. chyba 26 listopada na liczniku mam przegrane nieco ponad 355 godzin (na dzień 10 październik 2020). Z racji, że sezon grania takiego „na serio” już się w sumie skończył, to chyba mogę pokusić się już więc o pewne podsumowania, doświadczenia no i problemy jakie mam tegoroczną odsłoną, a niestety parę ich mam, w tym takie, które były bardzo blisko przekreślenia tego tytułu na dłuższą metę i przez które przynajmniej na ten moment mówię „nie” FIFIE 21, ale nadal „tak” cyklowi jako takiemu.

FIFA 20 miała i pewnie ma naprawdę wysoki próg wejścia. Już w FUT 19 zrezygnowano z typowych lig jakie były w FIFIE 18 i niżej, tj. tych 10 lig każda po 10 meczów (od konkretnej ilości punktów utrzymanie awans czy spadek) na rzecz nieco bardziej luźno zawieszonych dywizji, które są oparte na nieco innej zasadzie, bardziej punktów rankingowych niż stricte jak w piłce, że 3 punkty za wygraną etc., stąd też nazwa nowego trybu, Division Rivals. System raz, że wymuszał większą ilość rozegranych meczy (zostało to ograniczone w 21 z tego co wiem) to był przede wszystkim mało miarodajny, gdzie tak naprawdę trudniej awansować z ligi 9 do 8 niż powiedzmy z ligi 5 do 4. Dodatkowo bardzo sprzyjał celowemu spadaniu lepszych graczy do niższych lig, żeby łatwiej było im zrobić różne wyzwania w stylu wygraj X meczy czy strzel Y goli lewą nogą. Innymi słowy często nie graliśmy z zawodnikami faktycznie na naszym poziomie przez co również, przynajmniej ja, praktycznie nie czułem żadnego progresu w poziomie gry. Za FUT Champions to się niespecjalnie brałem ogólnie tak nawiasem.

Innym tematem jest tu grind, nawiązując trochę do poprzedniego. Żeby odblokować jakieś wyzwanie, czyt. dostać np. paczkę, czy jakiegoś konkretnego piłkarza, trzeba było wykonać konkretne zadania. Niestety były one albo czasochłonne (tak, wiem, to trochę musi tak działać żeby każdy nie miał wszystkiego za darmo i żeby tytuł przyciągał do grania) albo niewykonalne przez wspomniane spadanie graczy. Alternatywą były wyzwania w Squad Battles, czyli w grze na bota, który był jednak…. popsuty i przykładowo był taki błąd, że wystarczyło strzelić gola, a później przejąć piłkę, zrobić fake shot przed polem karnym rywala i bot głupiał (film poniżej, sorry, że bokiem). Jeśli czegoś żałuję to chyba właśnie tego, chociaż z drugiej strony nie bardzo było inne wyjście jeśli się chciało coś mieć.

To z bramkarzem też śmieszne nawet, mówię też wrzucę.

 

Osobiście występował u mnie także problem z responsywnością, niemniej domyślam się, że to mogła być wina mojego łącza, która trochę wykluczała poważne granie, chociaż jeśli spojrzeć chociażby na film wyżej z bramkarzami to serio było różnie i nie wszystko zwalałbym konkretnie na gracza. W praktyce sprowadzało się to do tego, że często nie miałem kontroli nad swoimi piłkarzami, bądź ich reakcje były opóźnione. W kuriozalnych momentach dochodziło do sytuacji, gdzie wynik 3-0 nie był bezpiecznym wynikiem, chociaż tu wchodzi też temat handicapu czy kick off glitcha, któremu EA zaprzeczyło. Polecam film Kamyka na YT jako przykład tak swoją drogą :>

Oczywiście FIFA jak każda społeczność graczy ma również swoje ciemne elementy. I tak spotykamy mnóstwo osób, które na siłę milionowy raz oglądają powtórki spalonego, biorą 3 pause’y na minutę przed końcem tracąc bezcenne minuty swojego i mojego życia czy robią beznadziejne cieszynki. Cóż, życie.

Boli też spadek znaczenia dobrych kart, lub inaczej, strasznie szybko się dezaktualizują, wspomniał o tym niedawno Kunio w swoim wpisie. W pewnym momencie doszliśmy do kuriozum, że karty Ronaldo czy Messiego (przynajmniej te zwykłe) nie robiły już takiej różnicy za to na fali były karty, które po prostu dobrze wpisały się w silnik gry, bądź też po prostu EA wpadło na taki pomysł, by im tę dobrą kartę dać. I jakkolwiek rozumiem ten zabieg, czasy, kiedy to tzw. in-form w składzie robił wrażenie bezpowrotnie minęły i te eventy naprawdę trzymają grę przy życiu, jednak mimo wszystko trochę boli fakt, że niektóre są typowo pod SBC i powiedzmy taki Kroos, James czy nawet ikona w wersji Optimus od pewnego poziomu potrafi być niegrywalna, bo albo tempo albo gwiazdki słabszej nogi albo cokolwiek innego.

Ponarzekałem, jednak nadal coś co sprawia, że przy tej grze jestem i tak naprawdę jest to obecnie jedyny tytuł, w który jakoś regularniej gram. FIFA to nadał tytuł, przy którym można się dobrze bawić. Wiecie, jest urok w tym śledzeniu kolejnych wydarzeń, wpływu realnego futbolu na rozgrywkę, czekania czy coś trafi się ciekawego w paczce czy nie czy po prostu gameplay’em, bo hej, nadal nie ma żadnej innej alternatywy. Finalnie świetnie można się bawić poza FUTem, chociażby w sezonach online zwykłymi drużynami, gdzie to ciśnienie jest znaczenie mniejsze (i system ligowy jest normalniejszy). Nie wspominam już nawet o grze na bota, który gdybym był młodszy to pewnie piałbym z zachwytu, niemniej na ten moment ja już z gry na bota radości czerpać nie umiem. Zazdroszczę ludziom, którzy to potrafią – kariera to przecież świetna sprawa, do dziś pamiętam swoją z FIFY 07 czy chociażby Volta, z której możemy się smiać, ale kiedyś, wow! Jest jak jest.

„Zaraz, czemu ja właściwie w to gram?”

W ogóle zróbmy mały przegląd drużyny w praktyce. FIFĘ jak wspomniałem kupiłem 26 listopada. 2 dni później (nie wiem czy mnie kalendarz nie kłamie) miałem już taki skład.

Pierwszym moim transferem był Inaki Williams, legenda klubu z FIFY 18, zaraz za nim pewnie Militao. Szczerze nie pamiętam skąd ja na to znalazłem coinsy chociaż z drugiej strony w 20 niespecjalnie mi brakowało na cokolwiek. Screen niżej to już 8 grudnia – parę kart trafionych, jeden ogromny transfer w postaci Ter Stegena, który jak zagościł w tamtym momencie tak z bramki już nie wyszedł. To ogólnie plus w porównaniu z 18, tam znacznie więcej bawiłem się w tasowanie bramkarzami.

Kadr niżej to już 16 grudnia. W ogóle warto wspomnieć, że ja zawsze wychodziłem z założenia, żeby grać tymi kartami, jakie daje mi gra i chociaż na początkowym etapie to dość trudne (tu jednak większość kupiona) tak w tę stronę to domyślnie miało iść.

Dwa screeny niżej to już 19 styczeń. Ter Stegen już niewymienny, podobnie jak atak (strasznie wymęczony ten Plea był chociażby), Bats, Fekir, Mendy i Umtiti. Kształtować zaczęła się już także ławka. Kent idealny rezerwowy, z resztą z czasem stał się jedną z najlepszych kart w grze (sbc trzeba było za niego zrobić za grosze praktycznie) no i Mane, który na tamten moment był jedną z naprawdę ciekawszych kart do trafienia i kartą, która uratowała mi naprawdę dużo spotkań. W ogóle niby mija się to z sensem trochę, ale zawsze lubiłem mieć rezerwowego bramkarza i tak padło, że został nim nasz Artur Boruc.

Niżej jest 22 marca, w składzie zaczęło robić się kolorowo, ale też i miałem spore szczęście żeby trafić karty pokroju tego Mertensa czy De Jonga. Kubo to SBC, Aouar za punkty doświadczenia.

30 czerwca, dla wielu pewnie już koniec FIFY, chociaż przez tę pandemię to też wszystko się poprzesuwało. Tu znów szczęście obrodziło mnie chociażby Modriciem, Hierro (jedyna ikona, która zagościła w tym roku w moim składzie) czy Carvajalem. Jednak szczęście miało dopiero nadejść.

Wiecie, ktoś powie, że trafienie Messiego w lipcu (14tego) to nie jest jakieś wielkie osiągnięcie, niemniej tak, trafiłem Messiego. W sumie nadal tak z boku trafienie Messiego, Ronaldo, ikony czy TOTY to takie punkty przełamania, które zawsze robią wrażenie. Szkoda, że tak późno, bo chociaż tak jak wspomniałem nieco wyżej znaczenie tego typu kart spadało już w tym momencie na łeb na szyję, a ja jestem do tego przecież kibicem Realu, tak Messi to zawsze Messi i zagościł na dobre w moim finalnym składzie obok innych tuz, które widzicie niżej. Ogólnie śmiesznie, bo na papierze mój końcowy skład jest dużo mocniejszy niż te dwa lata temu, ale nie wiem czy pokusiłbym się o stwierdzenie, że gra mi się nimi jakoś łatwiej czy coś. Niemniej słabych punktów tu już nie ma, a niektóre karty to moje osobiste marzenie, żeby w ogóle je mieć.

W ostatecznym składzie, prócz piłkarzy przedstawionych wyżej, znaleźli się również (głębiej w klubie) Batshuayi, Plea, Mertens, Cazorla, Tomiyasu, Benzema, Aouar, De Jong, Lenglet, Rodrigo, Sissoko, Militao, Akinte w różnych wersjach. W sumie tymi piłkarzami bawiłem się najlepiej lub po prostu w jakimś sensie zapisali się w moim klubie. Z jakiegoś względu brak tam Williamsa, Fekira i Vidala, którzy najwidoczniej przepadli w jakimś wymuszonym SBC. W ogóle cel zrealizowany – cały pierwszy skład niewymienny, a generalnie z piłkarzy w klubie tylko Lenglet, Militao, Sissoko i Akinte są możliwi do sprzedaży.

Obecnie gram głównie formacją 4-2-2-2 w grze, ew. zmieniam na 4-1-2-1-2. Dobry motyw w 20 ze zmienianiem formacji bez wchodzenia do menu, tylko bezpośrednio z poziomu gry. Zacząłem też w końcu bawić się z wytycznymi. W sumie nie jakoś bardzo, ale koniecznie wszyscy obrońcy „zostań z tyłu”, śpd też, a napastnicy „wychodź za plecy obrońców”. Według gry wygrałem 508 spotkań, 33 zremisowałem, 282 przegrałem. Na papierze wydaje się, że to lepsze statystyki niż w 18, ale w praktyce dużo zakłamuje to Squad Battles – w końcu hej, tam byłem jednak w lidze 1 w FUT w sezonach online, a tu odbijałem się przez większość czasu przez dolne dywizje. Z resztą ogólnie w 18 czułem się znacznie mocniejszy niż w 20, a wydaje się, że różnica nie jest jakoś szczególnie duża.

Co ciekawe gracz z najlepszymi statystykami jest dość niespodziewany bo jest nim… Michy Batshuayi, który prowadzi w rankingach zarówno najwięcej goli (218) jak i asyst (165) co udało mu się zrobić w 253 meczach. Wyprzedza on Rodrigo (odpowiednio 209 bramek, 155 asyst w 179 meczach) oraz Mertensa (280 meczów, 201 goli, 148 asyst). Dużo wnieśli również Plea i Mane (który praktycznie wchodził to tylko z ławki podobnie jak obecnie jego wersja TOTS) czy Kubo po zsumowaniu statystyk z różnych kart. Pewnie z biegiem czasu, jeśli jeszcze trochę pobawię się tą FIFĄ to te statystyki trochę ulegną zmianie, chociaż wątpię, że same podium jakoś szczególnie się zmieni.

Nieco ciekawiej wyglądają za to statystyki pod względem ilości rozegranych meczy w klubie. Numerem jeden jest bez wątpienia Ter Stegen, który ma rozegrane na jednej karcie ponad 650 spotkań, a grałem nim przecież również przed trafieniem karty niewymiennej i tam też już trochę tych meczy rozegranych miał. Wrażenie robią również statystyki Semedo czy Mendy’iego, którymi rozegrałem ponad 600 spotkań czy to na jednej czy kilku kartach. Wysoko jest również Militao z ponad 500 spotkań oraz Kubo, Lenglet, Aouar czy De Jong z ponad 400 czy Sissoko, któremu zabrakło do 400 tylko dziesięciu spotkań.

Generalnie fajna zabawa, polecam, niemniej od FIFY również trzeba czasami odpocząć. I chociaż z jednej strony mógłbym powiedzieć, że zaciemniła mi obraz FUTa jako takiego, że w FIFIE 18 było weselej, lepiej i w ogóle kiedyś to było, tak może też te odcienie szarości są potrzebne, w końcu hej, i tak będę jeszcze w 20 grać, no a może kiedyś i jeszcze w coś nowszego, kto wie.

Jakby ktoś coś o moim składzie albo do mnie jakieś pytania, o FIFIE, FUT, generalnie o grach piłkarskich – zapraszam do komentarzy!


Pamięć, rzeczy, muzyka

Wiecie, wydaje mi się, że jeśli jest jakiś czynnik, który najbardziej i najdłużej z nami zostanie, taki na zasadzie bycia bodźcem, który metaforycznie odpala w nas pewne obrazy, uczucia czy emocje, wywołuje je z pamięci to jest to zdecydowanie muzyka. Oczywiście, żyjemy w dobie nośników pamięci, video, pełnych dysków zdjęć, które pewnie przez długi, długi czas nie zostaną otwarte, ale wbrew pozorom nie są to nadal rzeczy, które atakują nas z zaskoczenia, raczej otwieramy je intencjonalnie, na zasadzie „hej, chce zobaczyć, jak kiedyś wyglądało moje podwórko czy inny krewny”. Piosenki, zakładając, że słuchamy radia, ale i nie tylko, przecież są one po prostu stałym elementem (pop)kultury w postaci chociażby ścieżek muzycznych do filmów czy dowolnego X, są czynnikiem, które pojawiają się mimowolnie, na które trochę nie mamy wpływu, a jeśli mamy to nie zawsze są one przez nas używane stricte z tą intencją.

Za dwa dni stuknie 8 lat od kiedy zasiadłem do VC:MP czy szerzej do „multi” i tak naprawdę można by o tym oddzielny rozdział, ale mam w tym momencie w głowie coś zupełnie innego. Ktoś powie „hej, jak możesz pamiętać konkretną datę akurat tego, czy ciebie do reszty już ten i tamten?”. Dziś, w momencie, gdzie powiedzmy mam dosyć dobrą pamięć to w sumie łatwe, ale jestem pewny, że ta data mi za jakiś czas, może nie dwa czy trzy lata, ale więcej umknie, strony internetowe spowije kusz, a wszelkie hostingi wiecznie nie będą trzymać rzeczy, które dziś są dla nas codziennością, ale wydaje mi się też, że tak w perspektywie -dziesiąt lat, że jeśli coś będzie mi miało kiedyś przypomnieć o VC:MP i tym, co się z tym wiąże przy pewnie kompletnie innych priorytetach i doświadczeniach życiowych, przede wszystkim, jeśli coś ma mi przypomnieć szczególnie o ludziach z tym związanych, to jest to własnie muzyka i metaforyczne Self Control z głośnika płynące. Wychodząc dalej, w dowolną inną sferę życia, pewnie wielu z nas jest w stanie stwierdzić, jaki kawałek leciał na pierwszej randce, gdzie słysząc go widzimy konkretną osobę, czy o, nie wiem, pierwszej płycie we własnym samochodzie czy generalnie dowolnym odcinku czasu czy wydarzeniu, gdzie dany kawałek muzyczny potrafi być włącznikiem w naszym mózgu, który przywołuje konkretne momenty z naszego życia.

Nie chciałbym popadać w patos, bo wbrew pozorom to optymistyczna kwestia, nie jestem też specem przecież, gdzieś czytałem, że generalnie im więcej zmysłów jest zaangażowanych tym rzeczy zapamiętujemy mocniej i trwalej, ale jakoś w kontekście muzyki czy kwestii zapamiętywania czy pamiętania o ludziach, rzeczach, dowolnym, wydaje mi się to ważne. Pamiętajmy o tym, nie o tym „zapamiętywaniu”, ale o fakcie „pamiętania” o rzeczach dla nas ważnych już dziś. Pielęgnujmy je, niech będą przystanią, do której możemy gdzieś tam wrócić czy mniej metaforycznie, realniej pamiętajmy o ludziach, bo oni i relacje z nimi są przede wszystkim na samym końcu najważniejsze, mimo że dziś możemy nie zdawać sobie z tego sprawy.