Nowy redaktor! Zmiany na stronie, fuzja etc.

Hej.

Jak wiecie od jakiegoś czasu oprócz mnie na Pitstopie można było znaleźć także artykuły Vandiego czy Seeda. Po pewnych negocjacjach do szeregów redakcji dołącza również Kunio! Wcześniej mogliście kojarzyć go m.in. z zaprzyjaźnionej strony Wrzosowisko, bądź też z wpisów na LU-DM. Wraz z Wrzosiem na Pitstopie pojawiają się również wszystkie jego wpisy, które dostępne były na jego stronie – żeby nie zasypywać nagle falą tekstów, a też najzwyczajniej sporo czytelników już jego wpisy wcześniej przeczytało, zostały one dodane chronologicznie, według daty zamieszczenia tam. Jego strona zaś zostanie zamknięta, zawieszona. Taki transfer to spory krok merytoryczny dla strony, a i fajnie, że do serwisu mają dostęp ludzie „z przeszłością”, bo przecież Seed kiedyś również miał swoją stronę, a i warsztat Vandiego jest znany nie od dziś. Zawsze to też nieco większa szansa na nowy wpis, bo wszyscy wiemy, że z tym jest tu różnie.

W związku, że liczba redaktorów zaczyna już całkiem nieźle wyglądać, postanowiłem (przy pomocy Kunia) stworzyć każdemu, prócz normalnej strony głównej, osobny kącik w razie ktoś byłby zainteresowany tekstami tylko danego autora. Odnośnik do tego znajduje się w menu na górze, który można sobie łatwo rozwinąć. Będzie tam (lub kiedy to czytasz już jest) info o każdym z autorów, jak również o samej stronie.

Tymczasem to tyle, zapraszam do zapoznania się z nową zawartością oraz do trzymania kciuków za każdego z redaktorów by tych tekstów było jak najwięcej – za mnie na czele, bo tego, że niektórych tekstów, które sobie założyłem jeszcze nie ma to szczerze trochę aż wstyd.


I po studiach

Czasami w życiu człowieka przychodzi moment, gdy kończy się dla niego pewien znaczący etap. Bywa to niejako data graniczna, wiecie, że po niej powinny nastąpić pewne zmiany – trochę na zasadzie, że teraz już albo w tę albo we tę stronę. 28 czerwca taka data przyszła i na mnie albowiem odbierając dyplom ukończenia studiów I stopnia i osiągnięcia tytułu zawodowego licencjata (tak napisali) kończy się dla mnie okres studencki.. przynajmniej na razie.

Na studia poszedłem bezpośrednio po skończeniu technikum. Wybrałem zupełnie inny kierunek niż w szkole średniej, z resztą tam już swój „tytuł” zdobyłem i chciałem spróbować czegoś innego, poszerzyć nieco wachlarz swoich możliwości. Inna rzecz, że poszedłem trochę prostą drogą i wybrałem najbliższą placówkę w znanym mi mieście, tym samym gdzie chodziłem wcześniej. Nie mogę powiedzieć, żeby był to kierunek wymarzony, z resztą nigdy nie myślałem o studiach w tych kategoriach, co nie oznacza oczywiście, że był on zły. Jakkolwiek w tamtym konkretnie momencie był dla mnie i według mnie najlepszą opcją. Złożyłem odpowiednie dokumenty, przyjęli mnie bez problemu i jesienią rozpocząłem studia – w moim przypadku w systemie niestacjonarnym.

Studiowanie zaocznie sporo różni się od nauki dziennej i to na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim wiadomo, inaczej wygląda plan i rozkład zajęć – głównie były to weekendy co dwa tygodnie: sobota, niedziela, czasami też i piątek, zwykle od rana do wieczora. Jakoś trzeba było w to upchać wymagany materiał i opanować go w wystarczającym stopniu by zdać dane zaliczenie bądź egzamin. W sumie taki plan to kwestia przyzwyczajenia. Osobiście starałem się nie opuszczać wykładów, bo wychodziłem, myślę słusznie, z założenia, że zawsze coś tam z nich wyniosę, a i najzwyczajniej za coś się w końcu płaci. Oczywiście inaczej wyglądały również relacje z kolegami i koleżankami z roku – wiadomo jest różnica gdy spędza się ze sobą dzień w dzień ileś godzin jak chociażby w średniej, a inaczej w takiej sytuacji jak ta. Wiele osób bazowało raczej na znajomościach, które zostały zawarte już wcześniej czy ograniczała się do najbliższych „sąsiadów” na auli czy sali. W sumie ja praktycznie nikogo na roku na początku nie znałem, w sensie pierwsze zjazdy, bo i przekrój ludzi tam pod względem zarówno wieku jak i lokalizacji skąd pochodzili był naprawdę różny. Oczywiście zmieniało się to z czasem i zasięg kontaktów między ludźmi poszerzał się, szczególnie na ostatnim roku, gdzie ludzie byli bardziej podzieleni na konkretne specjalności i grupy.

Pewnie pojawi się pytanie czemu zaocznie i czemu tu, a nie gdzieś dalej. Szczerze, myślę że to trochę kwestia charakteru, na tamten moment nie myślałem o przenosinach się gdzieś dalej, najzwyczajniej nie widziałem takiej potrzeby. System niestacjonarny wybrałem też ze względu, że w planach miałem od razu znalezienie sobie w pobliżu stałej pracy. Z tym wyszło.. inaczej niż zakładałem wtedy, niemniej od strony zawodowej również przez ten czas spotkały mnie nowe doświadczenia różnej maści i różnego kalibru. Jakkolwiek w każdym z przypadków, jakiekolwiek by one nie były, czy to mniej czy bardziej pozytywne, człowiek może wynieść cenną lekcję.

Jeśli miałbym odpowiedzieć jednym zdaniem czy warto studiować, bo to pytanie zadaje sobie wiele osób świeżo po szkole bądź później, to tak, oczywiście, że tak, jeżeli tylko ma się taką możliwość. Nie podchodziłbym jednak do nich (do studiów) i do dyplomu jako do karty przetargowej, która zapewni nam pracę. Oczywiście bywają bardzo pomocne, czasami niezbędne i też dużo zależy od konkretnego kierunku. Chodzi mi bardziej, że warto traktować to bardziej jako kwestię ambicjonalną, że chcemy ukończyć daną uczelnię przede wszystkim dla siebie, dla własnego rozwoju, dla hmm.. niewypadnięcia z obiegu i najzwyczajniej zdobywaniu kolejnych kroków edukacji. Studia to przede wszystkim poszerzanie naszej wiedzy z wybranej dziedziny, poznanie autorytetów branży czy ludzi współstudiujących, ich doświadczenia czy generalnie ich jako ludzi. Osobiście mam nadzieję, że niektóre znajomości tam zawarte przetrwają jeszcze długi czas po zakończeniu studiów.

Czy będzie kolejny rozdział? W końcu żeby dociągnąć do magistra wystarczą jedynie dwa lata, a im później się zacznie tym będzie z tym znacznie gorzej. Tak jak kiedyś mówiłem w tej kwestii kategoryczne nie, tak teraz mówię zdecydowane.. być może. Tu jednak będzie już trzeba nieco zmienić lokalizację lub inaczej – udać się do placówki nieco dalej niż znany teren. Inną kwestią są tu wspomniane wcześniej kwestie zawodowe od których, nie ma co ukrywać, wiele zależy. Trzymajcie kciuki żeby się udało zarówno w kwestii edukacji, znalezienia dobrej pracy czy innych bardziej osobistych kwestiach wyjść jakoś na prostą.


Avengers: Endgame – recenzja (raczej bezspoilerowa)

Marvel Cinematic Universe, czyli kinowe Uniwersum Marvela to jedno z największych o ile nie największe kinowe uniwesum nie tylko ostatnich lat, ale i generalnie współczesnego kina popkulturowego, porównywalne chyba już tylko i wyłącznie ze światem Gwiezdnych Wojen. Premiera filmu Avengers: Endgame, który wieńczy pewien cykl MCU to dla wielu fanów (i nie tylko!) jak to lubię określać „prawdziwe święto popkulturowe”, a że święta święcić trzeba to do kina udałem się także i ja pełen nadziei na piękne, filmowe widowisko.

Na wstępie warto zaznaczyć, że nie uważam się za jakiegoś wielkiego znawcę i miłośnika MCU – nie mam zaliczonych wszystkich filmów, nie zarywałem nocy na forach fanowskich debatując nad kolejnymi teoriami spiskowymi, nie chodziłem w stroju Iron Mana jak byłem mały, ale wiem o co w nich chodzi, miałem również przygodę z zainteresowaniem samymi komiksami w przeszłości, a i najzwyczajniej, jeśli ktoś chociaż trochę interesuje się kinem superbohaterskim to nie sposób niektórych rzeczy nie znać i nie wiedzieć, bo wiele z nich stało się już niemal klasykami. Do Endgame podszedłem więc może bez pewnego bagażu emocjonalnego, ale wydaje mi się, że jako świadomy widz, który wie skąd biorą się następstwa, które widzi na ekranie. I tu pojawia się też rzecz, która chciałbym by wybrzmiała już teraz – Koniec Gry, jak to nazwał polski dystrybutor, to jak to już ktoś określił przede wszystkim laurka dla fanów cyklu i ludzi obeznanych z tematem i to oni wyniosą najwięcej, ale i wbrew pozorom także dobry film dla tych, którzy przyszli jedynie na to podsumowanie. W ogóle krótka dygresja – spośród już całkiem sporej ilości filmów na jakich byłem w kinie, widownia na tym była zdecydowanie najbardziej żywiołowa i to na całym spektrum emocji – od gromkiego śmiechu przez pociąganie nosem w smutnych momentach.

Robiąc zarys historii, oczywiście nie zdradzając niczego, czego jakoś szczególnie nie wiemy – zastajemy naszych bohaterów po sromotnej porażce (Infinity War), gdzie to powiedzieć, że są po niej przybici to nic nie powiedzieć. Co nie jest jednak niczym zaskakującym, jeśli oglądaliście zwiastuny, w związku z pewną zmienną postanowią mimo wszystko jeszcze raz podjąć walkę, by idąc w tym momencie trochę w kolokwializm, cała sprawa zakończyła się raz na zawsze w tę lub w inną stronę, by przyszedł finalny Koniec Gry.

Przede wszystkim film ten pokazuje superbohaterów z wyjątkowo ludzkiej strony na znacznie większą skalę niż w poprzednich filmach – żałobę czy radość, generalnie złe i dobre emocje, których doświadczają. Ten ludzki element przewija się nie tylko na początku filmu, ale praktycznie do jego końca i jest widoczny również w momencie, gdy postaci są pokazane nam już jako obdarzone supermocą. Co ciekawe niektóre z głównych postaci z tym swoim elementem ludzkim (lub inaczej, pod wpływem pewnych czynników, następstw) nabierają zupełnie nowego wymiaru i przez to możemy na nich spojrzeć z zupełnie innej strony. Kwestią indywidualną odbiorcy jest to czy wychodzi to im na plus czy nie, ale na pewno jest to coś niespodziewanego. Generalnie największej „siły” możemy spodziewać się od postaci, od których normalnie byśmy się jej nie spodziewali.

Inną sprawą jest tu „drugie dno” historii, bo oczywiście możemy spojrzeć na ten film jedynie przez pryzmat jego epickości, pojedynków czy scen bitewnych (tu znów, w skali porównywalnych jedynie z tymi z Gwiezdnych Wojen czy filmów na bazie prozy Tolkiena), ale to przede wszystkim historia o przeszłości, przyszłości i teraźniejszości, wpływu naszych działań na nie i następstw jakie za sobą niosą. Dochodzi tu teoria alternatywnych rzeczywistości, która przynajmniej mnie szczególnie uderzła, znana chociażby z Faceci w Czerni 3 czy… tu może żeby zbytnio nie spoilerować z innych filmów, które również są wspomniane w Endgame. Wcześniej wspomniałem o święcie popkulturowym – generalnie w Końcu Gry możemy wychwycić nie tylko niezwiązania do samych filmów Marvela ale również do klasyków kina generalnie. Wiąże się to także z humorem, którego w tym filmie jest multum i to nawet nie tylko takiego prostego, ale również sytuacyjnego, gdzie trzeba wychwycić pewien kontekst.

Żeby nie było tak różowo należy zwrócić uwagę na pewne mankamenty. Film momentami idzie bardzo prostą linią oporu pod względem fabuły i nie, nie chodzi tu o jakiś większy pretensjonalizm, ale swojego rodzaju kwestie, które jakkolwiek są wytłumaczone, tak z boku mogą wydawać się jednak zbytnim uproszczeniem, szczególnie że (tu już jest to błąd marketingowy i to w moim mniemaniu dość znaczny), przed Endgame został już zapowiedziany kolejny film Marvela, a więc dodając jedno do drugiego niektórych rzeczy mogliśmy się domyśleć trochę zbyt szybko. Analogicznie jest z niektórymi postaciami przy których był efekt „pompowania balonika”, a finalnie nic z tego specjalnie nie wyszło, ale tu chociaż możemy mówić o jakimś zaskoczeniu. Niektórym mogą też nie pasować generalnie niektóre rozwiązania wątków, ale ja osobiście je rozumiem, szczególnie, że jakoś trzeba było je domknąć, patrząc na fakt, że jest to film wieńczący pewną fazę uniwersum.

Pod względem technicznym nie ma się za to absolutnie do czego przyczepić. Wszystko gra pod względem kompozycji, z resztą i nawet film mimo trwania 3 godzin nie dłużył się w żadnym momencie. Graficznie sceny robią wrażenie, a i muzyka dodaje „tego czegoś” co powoduje ciarki na rękach.

Avengers: Endgame śmiało zmierza po status najbardziej kasowego filmu w historii kina. Już teraz osiągnął najlepsze otwarcie, jednak nadal nie zapewnia mu to 1 miejsca ogólnie – te nadal śmiało dzierży Avatar i szczerze, chyba czas już najwyższy by ustąpił ze swojej pozycji. Na pewno Koniec Gry jest dobrym kandydatem by zapełnić to miejsce i każdy dolar, euro czy złotówka wydana na seans nie będzie stracona.


Maraton PS2 [1/3] – Historia i wspominki

Pierwsze PlayStation zrodziło się niemalże znikąd, koncepcyjnie będąc na początku jedynie przystawką mająca na celu umożliwiać SNESowi odpalanie gier z nowych wtedy płyt kompakowych. Los chciał, że współpraca Nintendo i Sony została zerwana, a ci drudzy nie porzucili prac nad tą zabawką, która ostatecznie okazała się czarną owcą piątej generacji konsol, gdzie dosłownie pozamiatała Saturna i Nintendo 64. Dla wielu ludzi stała się także pierwszym odtwarzaczem płyt kompaktowych, gdyż taką funkcję zaimplementowano w szaraczku, jako chęć zrobienia z niej czegoś więcej niż tylko kawałku plastiku do postawienia pod telewizorem. Graczy przyciągało bardzo dobrze wspierane 3D, a także wiele ekskluzywnych gier takich jak Tekken 3, Gran Turismo czy Medal of Honor. Wszystkie te cechy pozwoliły mu stanąć na wyżynie swoich ery z wynikiem 102 milionów sprzedanych egzemplarzy. Konkurencja jednak nie będzie siedzieć z założonymi rękami, kiedy sprzed nosa zabierany jest im kawałek tego konsolowego tortu. Pierwsze przecieki o następcy kultowego szaraczka zaczęły dobiegać już w 1997 roku, a PlayStation2 trafiło do sklepów w marcu 2000 roku, niemal z miejsca stając się najgorętszym sprzętem na rynku. W nadchodzącej serii wpisów na Wrzosowisku chciałbym oddać hołd kultowej Czarnulce i jej bogatej bibliotece gier, gdzie wiele z nich ukształtowało mnie jako gracza.

PlayStation2 było moją pierwszą własną konsolą do gier, a więc co za tym idzie był to pierwszy sprzęt do grania nad którym miałem pełną władzę i to ja rozdawałem karty. Sprzęt dorwałem niestety na lata po okresie świetności dlatego nie ma co się rozwodzić, jak to nie czekałem na premiery gry na nią, bo już wtedy byłem po premierze ostatniej gry na ten sprzęt. Nie powiem jednak, że żałuję, że w takim momencie zdecydowałem się na taki ruch, od urodzenia niemal zawsze z grami byłem tak z jedną, dwie, maks trzy generacje do tyłu. Kiedy ludzie ogrywali swoje własne czarnulki, ja co najwyżej skakałem Mario na głowy żółwi, kiedy premierę miało PS3, ja dopiero jeździłem Viperem na Laguna Seca w GT2, zatem kiedy ja w końcu dorwałem własną czarnulkę, ludzie zagrywać się mogli już na PS4, które premierę miało kilka miesięcy wcześniej.

Pierwsze poważniejsze styknięcie z PS2 miałem podczas mody kupowania jako prezenty tej konsoli. Normalnie niemal każdy kolega lub dalszy młodszy członek rodziny był bombardowany przez swoich rodziców konsolą w wersji Slim z dodatkowym pakietem gier w edycji Platinum, która wtedy zaczęła być wydawana, jako ostatni zastrzyk dla powoli dogorywającego urządzenia. A we mnie coś zgrzytnęło, bo po raz pierwszy ujrzałem konsolę na której widać graficznie ulepszone sequele gier z pierwszego PlayStation. Widok Tekkena 5 wbił mi się wtedy w pamięć niczym walka Asha z Clair z pewnego odcinka Pokemonów.

Z czasem jednak stanąłem przed dylematem – brak nowych tytułów wynikający ze słabych bebechach mojego ówczesnego komputera, który był tak słaby, że nawet z GTA SA miewał problemy o jakimś Carbonie nie wspominając. Na PS2 ukazało się trochę portów gier, które na moim komputerze nie miały powodzenia nawet uruchomić się, a co dopiero działać jak należy. Pamiętam jednak nie przyjęło się to z aprobatą mojego starszego brata, czy dobrego znajomego, którzy zgodnym chórem mówili ‘Panie, po co ci ten badziew. Pozbieraj trochę i kupisz sobie PS3, a tam takie giereczki, że łohoho!’. Jednak ja jak to ja się nie posłuchałem, bo zacząłem już wtedy na aukcjach szukać używanych czarnulek, gdzie ważnym elementem stała się karta z wgranym na nią oprogramowaniem do odpalania ‘kopii zapasowych’. Nie chciałem popełnić tego samego błędu, co dwa lata wcześniej przy zakupie GameBoya Advance, gdzie po kilku dniach zacząłem nudzić się z powodu braku gier poza tymi dołączonymi przez sprzedającego. Tak oto niemal po kilku dniach pod koniec lutego 2014 roku trafiła do mnie konsola PlayStation2 w wersji FAT, z pełnym okablowaniem, jednym padem i grą – Hitman: Contracts w języku niemieckim. Dosiadłem się więc do PS2ójkowego pociągu już po oficjalnym końcu produkcji tej konsoli zakończonej na przełomie 12/13. Pamiętam jak dziś podpinanie tego cudeńka do 15 calowego telewizorka, który wówczas stał w moim pokoju, wszystko działało jak marzenie, od razu na tę okazję pobrałem GTA Vice City Stories oraz Need For Speed Carbon jako pierwsze gry do przetestowania systemu wgranego na kartę pamięci – FreeMCBoot, który pozwalał odpalać gry z pamięci przenośnej.

Kilka nowości czarnulka wprowadzała, m.in. pady dołączane do konsoli, mimo że niemal stuprocentowo zerżnięte od szaraczka, to posiadały pewną nową funkcję tzn. analogowe przyciski, czyli takie reagujące odpowiednio na stopień wciśnięcia przez grającego oferujące uczucie precyzji przydatne np. w grach wyścigowych. Problemem jednakże tej konsoli był fakt, że nie oferowała możliwości zagrania po sieci, a wyszła w czasach, gdzie w czy to amerykańskich, czy polskich domach zaczął gościć już stabilny internet. Możliwość gry po sieci dawał wydany w 2002 roku Network Adapter rozszerzający konsolę o porty Ethernetowe i Modeme, który był o wiele prymitywniejszy niż usługa XBOX Online, która udostępniona została na pierwszej konsoli Microsoftu. Dodatkowo ten gadżet posiadacz wersji FAT musiał sobie dokupić, chyba że miał wersję Slim, w której Network Adapter był wbudowany fabrycznie. Cała jednak odpowiedzialność, żeby gry obsługiwały to ustrojstwo spadła na programistów, bo Sony nigdy nie wprowadziło usługi podobnej do tej na XBOXie, także granie po sieci na PS2 było jedną wielką niszą. Kolejnym fajnym zabiegiem była wsteczna kompatybilność ze swoim starszym bratem, bo PS2 mogło odtworzyć wszystkie lub niemal wszystkie gry na pierwsze PlayStation, a dodatkowo obsługiwało karty pamięci i kontrolery z tamtej konsoli. Warto także wspomnieć, że czarnulka kontynuując politykę firmy Sony, oprócz bycia konsolą do gier była dla wielu także pierwszym dla wielu odtwarzaczem płyt DVD, które stawały się popularne na początku XXI wieku. Ja osobiście nigdy nie byłem fanem tego formatu, bo zawsze denerwowały mnie niepotrzebne menusy przez które się trzeba przebijać, żeby obejrzeć film.

Według mnie największą zaletą PS2 jest fakt, że na tę konsolę są po prostu zajebiste gry. Tytułem przełomowym dla mnie było GTA Vice City Stories, które miałem okazję trochę ograć pół roku wcześniej na PSP znajomego, które koniec końców miałem kupić, lecz w wyniku pewnych komplikacji tak się nie stało, więc szukałem sposobu też na ukończenie tej gry, gdyż ewidentnie miałem wtedy fazę na gry od Rockstara. Emulator na komputerze odpadał, bo raczej nie chodziłoby to w znośnym klatkarzu, więc pozostawało tylko PS2. Sama gra mechanicznie znajdowała się gdzieś pomiędzy San Andreas i Liberty City Stories, bo niby Vic potrafił pływać, ale tylko przez kilkanaście sekund zanim nie utonął, ale koniec końców uważam ją za jedną z lepszych części z serii, bo samo przejmowanie interesów przypominało mi trochę Ojca Chrzestnego (chociaż więcej ołowiu, niż negocjacji), a historia domykała mi kilka wątków zakończonych w Vice City. Na GTA się nie skończyło dlatego dla mnie konsola wywołuje pewną młodzieńczą nostalgię, bo mogłem na niej przeżyć to, co bogatsze koledzy kilka lat wcześniej, kiedy byłem jedynie obserwatorem ich działań w tych grach. Pamiętam jakby to było wczoraj – będąc w gimnazjum wracałem po południu do domu, chwilę odpoczywałem po czym brałem się za lekcje i odrabiałem wszystko, co mogłem, żeby potem móc od piątkowego wieczoru i przez kolejne dwa dni móc grać na mojej własnej konsoli w GTA, FIFĘ, czy NFS. Jeśli ktoś nie rozumie czemu tak podniecam sprzętem, który już legalnie może kupić sobie alkohol to współczuję(?). Oczywiście wszystkie te elementy nie miałyby sensu bez dobrego doboru gier, bo w takim wypadku konsola maksymalnie po kilku miesiącach zbierałaby kurz. Co prawda zdarzało mi się wracać i odstawiać PS2 na trochę np. pod wpływem LU-DM, ale zawsze co jakiś czas magia tej konsoli namawiała mnie do zasiądnięcia po raz kolejny i zagrania w te klasyki. Pewne dlatego czarnulka jest tak bliska mojemu sercu, jak wcześniej wszelkiego rodzaju Pegasusy.

Wielu ludzi potrafi z perspektywy czasu hejtować PS2 i narzekać, jakie to koszmarne porty PC-owych gier potrafiły wychodzić na tę konsolę np. NFS Carbon, gdzie podczas wojny drużynowych do pojedynku z nami staje tylko dwóch oponentów, gdzie na PC było ich aż 6-ciu. Czy zmiażdżony w wielu recenzjach port Splinter Cell: Chaos Theory, który był lata świetlne za swoim odpowiednikiem na PieCu. Niestety PS2, jest jedną z najsłabszym konsol swojej generacji, jeśli chodzi o specyfikację, GameCube i XBOX biły ją na głowę w niemal każdym aspekcie, a wiele serii ukazało się na tej konsoli co najwyżej z jakimiś spin-offami będącymi o klasę niżej grami, niż oryginały. Ale osobiście mi to nie przeszkadza, bo jak wiecie wcześniej pojedynki ze słabą grafiką miałem już we krwi po latach doświadczeń. A każdy biedniejszy port, czy spin-off był dla mnie okazją do zapoznania się z czymś nowym i możliwościami mojej konsoli. Takie wydane w 2005 CoD 2:Big Red One, uważam za bardzą dobrą grę, mimo że sporo jest brakuje do CoDa 2. Na obronę PS2 mogę jedynie dodać, że porty GTA3, VC i SA w moim mniemaniu wyglądają lepiej na czarnulce niż na PeCecie, bo jakieś takie lepsze oświetlenie i przyjemniejsze dla oka. Nigdy nie odczułem jednak, że czegoś na tej konsoli mi brakuje, wyszło wiele części NFS czy GT4, jeśli chciałem się pościgać, jeśli chciałem dobrego RPG to miałem Final Fantasy. Trochę ominęło mnie katowanie God of Wara, ale to głównie z faktu, że wszelkie edycje tej gry kraszują się w pewnym miejscu w wyniku zbyt wolnego wczytania pamięci z USB (USB 1.1 :<). Przez to ograniczenie ominęło mnie także kilka innych gier m.in. Tekken Tag Tournament, Half-Life, czy Battlefield2: Modern Combat, ale będąc już starszym myślę, że i na nie przyjdzie czas, oczywiście w wersji pudełkowej.

Czasy szóstej generacji konsol to także wielkie narodziny gier z otwartym światem, gdzie pojawiło się wiele konkurentów dla już wtedy popularnej marki Grand Theft Auto oferujący wielkie miasta, strzelaniny i rozwałkę np. True Crime czy DRIV3R, jednakże wiele z nich nie mogło równać się z produkcjami mistrzów. Pod koniec życia PS2 wychodziło też sporo gier stawiających na niszczenie otoczenia m.in. Just Cause czy Mercanaries, a do tego FlatOut2, czy BurnOut3. Dzięki takim zabiegom wiele gier zostało wzbogaconych o imersję. Jedną z ważniejszych premier tamtego czasu była ostatnia gra wydana na PS2 – we września 2013 roku FIFA 14, dzięki czemu przez chwilę mogłem poczuć wrażenie, że gram w coś zupełnie nowego, bo mam aktualne składy z tymi w rzeczywistości (chociaż w sumie już było zimowe okienko transferowe). FIFĘ tą uważam za najlepszą wersję 07 na tą konsolę, wiele mechanik zostało rozbudowanych o te pojawiające się na PS3, a także mnogości licencji, gdzie nawet każdy klub z Ekstraklasy miał swoje własne licencjonowane stroje. O tej jednak chciałbym opowiedzieć w kolejnej części tego maratonu.

Według mnie PS2 trafiła do mnie w idealnym dla siebie czasie, bo był to okres przejściowy pomiędzy starszymi grami na starym komputerze, a tymi nowymi na laptopie, który otrzymałem w końcówce 2016 roku. Zapoznał mnie z grami, które na moim sprzęcie nie miały nadziei dobrze się uruchomić. PS2 było dobrze nastawione na wspólne kanapowe granie, jednak osobiście nigdy nie miałem większego etapu w którym grywałem z kimś w ten sposób, bo skończyło się na kilku partyjkach z kolegą w LEGO Indiana Jones, czy ten padaczny tryb wieloosobowy dla GTA SA. Niemożna jednak odmówić tej konsoli miejsca w świadomości graczy, gdzie do dzisiejszego momentu żadnej konsoli nie udało się pobić rekordu sprzedaży wynoszącego 155 milionów sztuk. Zebrane razem Dreamcasty, XBOXy i Gamecuby razem zgromadziły ledwo powyżej 1/3 tego wyniku.

Rozważania o PS2 nie byłyby kompletne, gdyby nie zawierały listy najlepiej wspominanych przeze mnie tytułów. Uzbierałem takich.. 15, więc pozwolę sobie z nich sklecić osobną notkę. Mimo początkowych obaw PS2 kupiona przeze mnie w lutym 2014 służy mi do dziś i bezawaryjnie służy mi do dnia dzisiejszego, jedynie pad dołączony przez poprzedniego właściciela posiada już kilka przycisków niedziałających, ale zdążyłem zaopatrzyć się już w zamiennik. Przeciorałem na tej konsoli kilka tysięcy godzin i osobiście uważam pady do tej konsoli za jeden z najlepszych designów ostatnich lat. Sprzeciwy proszę w komentarzach :).

Wbrew temu co mógłby sugerować zakup jeszcze nie ukończyłem dołączonego do zestawu Hitmana, bo jest to gra niezwykle trudna do ukończenia i wielce precyzyjna, siadłem w ostatnie wakacje do niej, lecz udało mi się ukończyć jedynie 2/3 całej gry, lecz na pewno kiedyś ta twierdza polegnie. Do mojego „bogatego” zestawu gier należą jeszcze GTA3 kupione przeze mnie w sierpniu 2015, ukończone na 100% jakoś w styczniu, Shadow of Rome z stycznia 2016, ukończone po kilku tygodniach oraz GTA Vice City zakupione we wrześniu 2016, ukończone w lutym 2017. Jak widać moja kolekcja gier nie jest wielka, lecz każdy nowy tytuł próbuję ukończyć na 100%, żeby jak najlepiej oddać się rozgrywce każdej gry.

Oficjalna historia PS2 zakończyła się na przełomie 2012 i 2013 roku, kiedy to Sony oficjalnie wstrzymało produkcję urządzenia, chociaż śmiało można rzec, że ten system umarł śmiercią kliniczną już kilka lat wcześniej. Wielu ludzi uważa już ją oficjalnie za konsolę retro, głównie przez swoje 19 lat na karku. Ostatnią grą wydaną na urządzenie jest FIFA 14 z września 2013, chociaż wielu za prawdziwą ostatnią grę podaje tutaj God of War 2 z lutego 2007. PS2 dla mnie to nie tylko konsola, to motor do przeszłości, do stania się kolekcjonerem retro konsol i gier. To na tej konsoli poczułem pełną wczuwę w historie opowiadane przez gry (co zbiegło się z powolną nauką języka angielskiego), kolejnych misjach, czy zwrotach akcji myślałem podczas nudnych lekcji w szkole. Przy tej konsoli utopiłem sporo godzin przy FIFIE, GTA, NFSach, czy innych dla mnie nostalgicznych grach. O tych chciałbym wam jednak opowiedzieć w kolejnej części tego maratonu, gdzie przedstawię 15 gier wokół których łezka sama kręci mi się w oku, oraz wspomnę o kilku, które się nie załapały.

W tym miejscu chciałbym zaprosić was do wyrażania swoich wspomnień i opinii o tej konsoli w komentarzach – graliście? Nie graliście? Dla was to już retro? Oldschool? Czy niewarte uwagi badziewie? Jaka by nie była odpowiedź to napiszcie mi proszę w komentarzu? A w międzyczasie wpadnijcie na wpisy moich co-redaktorów np. Piterusa, gdzie ostatnio autor napisał kilka fajnych słów o swojej dotychczasowej przygodzie w FUT, czy LU-DM Team, gdzie ostatnio zaczęliśmy się bawić z serwer na multiplejerze GTAIV. Tymczasem, niech moc będzie z wami i do zobaczenia.


O przygodzie z Fifą 18 słów kilka – podsumowanie trybu wieloosobowego

FIFA – jedna z najbardziej rozpoznawalnych serii gier, w którą co rok zagrywają się fani piłki nożnej na całym świecie. Nie ma co ukrywać, że takim fanem jestem również i ja, jednak dopiero doświadczenia 18 tj. wersji sprzed roku dały mi zupełnie nowy obraz na wszystko to co z tą grą związane. Chciałbym się tym tu podzielić z okazji pewnej równej liczby przegranych w niej godzin. Trochę się już tego nazbierało, a szczerze te około 2000 znaków niżej tworzą chyba jeden nielicznych materiałów od bardzo dawna z którego jestem praktycznie w pełni zadowolony. Zapraszam do lektury!

Początek

FIFA 18 trafiła w moje ręce tak naprawdę niespodziewanie – dostałem ją na święta w grudniu 2017. Sam bym jej sobie w sumie nie kupił, bo hej, drogie rzeczy, ja również nie przepadałem (i dalej nie przepadam, ale to swoją drogą) za platformami cyfrowymi, nie wiedziałem nawet czy pójdzie na moim lapku i najzwyczajniej nie uważałem, że mi to „siądzie”, że łyknę jak to działa i wgl. Niemniej dobra, skoro już jest to trzeba zagrać Zainstalowałem. Od tamtej pory w Fifie 18 spędziłem niespełna 600 godzin (czyli na oko przez rok i parę miesięcy). Tak naprawdę była to moja główna i jedyna gra w tym okresie poza starszymi odsłonami GTA multi w ramach LU-DM czy zwykłego „ot, coś z kimś”.

Rozpoczynając przygodę z FUT tj. z graniem z prawdziwymi ludźmi musiałem przestawić się kompletnie na inne granie. Wiadomo, w tych niższych ligach jest słaby poziom to dawałem radę, ale wiedziałem, że jak chcę chociaż trochę wyjść wyżej to muszę się nauczyć inaczej grać. I tak z w sumie wesołego futbolu na początku z dużą liczbą strzałów z dystansu i graniem skrzydłami wypracować musiałem w sobie pewne schematy, które najzwyczajniej tam działają. Ma to swoje dobre i złe strony, w sumie cięższy wydaje się teraz powrót na starsze wersje, gdzie właśnie wesoły futbol jest efektywniejszy, a ja niepotrzebnie szukam jakichś bardziej wyszukanych rozwiązań. Generalnie nie uważam się za gracza jakoś bardzo dobrego, niemniej myślę, że na swoim sprzęcie gram nawet całkiem znośnie.

Taki offtop mały jeszcze – 18 jest w sumie odsłoną w którą gram/grałem najdłużej. Myślę, że więcej godzin mogłem spędzić jedynie w 07, w którą grałem bardzo długo i w sumie nadal czasami wrócę tam, chociażby dla soundtracku, który uznaje za jeden z lepszych w całej serii dzięki chociażby kawałkom pokroju Chloroform czy Kaleidoscope.

Garść statystyk

Mój bilans w trybie FUT na dzień 21 marca 2019 wynosi 542 wygrane, 82 remisy 492 przegranych; strzeliłem tam 1298 bramek (średnio 1,69 na mecz), straciłem 1172 (średnio 1,53). Bilans jest dodatni i wynosi 126 bramek. W zwykłym trybie online, w sezonach, gdzie zwykle grałem Realem Madryt bilans wynosi 59 wygranych, 11 remisów i 29 porażek. Największym moim „sukcesem” był awans do 1 ligi w FUT. Wygrałem również turniej online w dodatku do MŚ. Jeśli chodzi o tryb FUT Champions nigdy nie rozegrałem w nim dużej ilości meczy z racji braku czasu i nerwów i pewnie zatrzymałem się na jakimś silverze tygodniowym i miesięcznym brązie.

Trafy w paczkach

Wbrew pozorom nie mogę mówić o jakimś szczególnym szczęściu do paczek, lecz jeśli już trafiałem to w sumie nie mogłem narzekać Przede wszystkim mówiąc o paczkach musi rozdzielić dwa rodzaje – graczy wymiennych i niewymiennych. W dużym skrócie tych pierwszych możemy sprzedać na rynku, a tych drugich nie.

Zaczynając od dobrych, lecz nie wybitnych trafów do bez wątpienia do nich można zaliczyć chociażby trafienie Hugo Llorisa w wersji 88 oraz Matsa Hummelsa w wersji 89. W momencie ich trafienia otrzymałem za nich odpowiednio około 50 i 75 tysięcy monet. Nieco mniej bądź podobną kwotę (35-40k) dostałem za Luisao w wersji Classic ROW Heroes. Możliwe, że były również inne trafy z tej półki, jednak z różnych względów akurat te utkwiły mi jakoś bardziej w pamięci, a mniejszych w sumie nie ma co przywoływać. Ponad te trafy wybija się za to karta oceniona na 86 Samiego Khediry w formie, która niedługo po trafieniu zeszła za cenę w okolicach 100k coinsów.

Tak naprawdę te trafy i tak nie robią jakiegoś ogromnego wrażenia. Robi je 1 miejsce, czyli mój najlepszy traf jakim był…

 

….Marcel Desailly w wersji 87, którego sprzedałem za niespełna 800k monet! Tym samym stałem się jednym z nielicznych szczęśliwców, którzy trafili ikonę ogólnie, a dwa trafili ją z wymiennej paczki. Paczka ta trafiła do mnie za wykonanie jednego z dostępnych zaawansowanych SBC. Trafiłem go na oko dwa miesiące po tym jak pierwszy raz odpaliłem FUTa – gdzieś pod koniec lutego, więc w całkiem niezłym okresie cenowym. Uwierzcie moje zdziwienie było w tamtym momencie naprawdę spore – może nie darłem się jak niektórzy na YT, niemniej no spory szok był zdecydowanie W sumie traf ten ustawił mnie do końca gry – dzięki pieniądzom z tej karty mogłem złożyć może nie niebotyczny, ale na pewno konkurencyjny skład, który mi sporo pomógł i który później mogłem starannie ulepszać.

Jeśli chodzi zaś o niewymienne trafy oddzielić trzeba te, które poszły na tak zwane przepalenie w SBC (miały wysoką ocenę, ale były średnio grywalne) i te, które realnie wzmocniły mój skład swoją obecnością. Do tych drugich kart z pewnością zaliczam Ter Stegena na początku gry, Inakiego Williamsa, Geoffrey’a Kondogbię czy idąc w późniejszy etap karty TOTS Jamiego Vardy’iego, Rodrigo Moreno, Iago Aspasa, Stefana de Vrijka oraz co uznaję za mój najlepszy niewymienny traf – Laurenta Blanca w wersji 85 trafionego w SBC o ikonę w wersji Baby. Swoją drogą paradoksalnie wspomniany wcześniej Desailly pozwolił mi zrobić to wyzwanie. Było to spore ryzyko, na szczęście bez cienia wątpliwości się opłaciło. Generalnie jak łatwo zauważyć miałem zdecydowanie większe szczęście w trafach niewymiennych niż wymiennych.

Moje składy

Pod koniec 2018 roku uznałem, że cały mój skład zbudowany będzie tylko i wyłącznie z kart niewymiennych. Sprzedałem co miałem do sprzedania i na moment pisania tego wpisu wygląda on następująco:

W skrócie pochodzenie poszczególnych zawodników (od ataku od lewej do prawej) :

Vardy TOTS – trafiony z paczki

Rodrigo TOTS – trafiony z paczki

Laudrup ICON PRIME – prezent od EA

Henderson SBC – zrobione SBC

Blanc ICON BABY – trafiony w SBC o Baby ikonę

Griezmann SBC – zrobione SBC

Desailly ICON PRIME – prezent od EA

Manolas FUTTIES – zrobione SBC bądź wyzwanie tygodniowe

De Vrijk TOTS – trafiony z paczki

Vrsaljko FUTTIES – zrobione SBC

Van Der Sar ICON PRIME – prezent od EA

Begovic FUTTIES (w wersji jak zwykły) – prezent od EA

Varane FUTTIES (w wersji jak zwykły) – prezent od EA

Schweinsteiger FUT Birthday – zrobione SBC

Pirlo EotE – zrobione SBC

Shevchenko ICON PRIME – prezent od EA

Aspas TOTS – trafiony w paczce

Ibrahimovic SBC – zrobione SBC

Carlitos TOTS – zrobione wyzwanie tygodniowe

Martial FUTTIES (w wersji jak zwykły) – prezent od EA

Kondogbia – trafiony w paczce

Williams – trafiony w paczce

Vidal – trafiony w paczce

Ponadto w klubie mam także inne karty niewymienne, raczej nieużywane.

Posiadam również skład w dodatku MŚ. Tam oczywiście wszystkie karty niewymienne również (bo się nie da inaczej) :

W obydwu przypadkach istnieje szansa, że składy jeszcze się zmienią, a przynajmniej przetasują z ławką, niemniej tak to wygląda na ten moment.

Legendy Klubu

Kartą na jakiej mam najwięcej rozegranych meczy (czyt. konkretnie na jednej karcie) jest Inaki Willliams. Rozegrałem nim 662 spotkania. Zaraz za nim jest Blanc z 658 meczami, więc lada moment będzie on numerem jeden, bo hiszpańskim skrzydłowym już nie gram, a Blancem będę grać do końca gry. Williams jest również numerem jeden jeśli chodzi o asysty – aż 155 jego podań znalazło partnera, który wpakował piłkę do siatki. Zaraz za nim jest za to TOTS Carlitos, który lada moment go wyprzedzi. Lopez ma również najwięcej goli – strzeliłem nim jak do tej pory 253 gole.

Powyższe statystyki dotyczą jednej karty, jednak jeśli miałbym wybrać jedną jedyną, największą legendę klubu to byłby nią… Antoine Griezmann! Przez długi czas Francuz był numerem jeden i ciągnął zespół do kolejnych wygranych. Później zdecydowałem się zrobić jego lepszą wersję, która nie odgrywa już aż tak znaczącej roli, niemniej sumując statystyki na obydwu kartach wychodzą naprawdę kosmiczne liczby: 683 mecze, 341 goli, 262 asysty. Poniżej jego statystyki w momencie, gdy go sprzedałem:

Materiały video

Jakiś czas temu przy okazji porządków na dysku postanowiłem skleić różne filmiki jakie miałem z Fify. Efekt tego wyszedł taki jaki widać niżej. Z góry przepraszam za jakoś pierwszego filmu, ale fragmenty robione były telefonem najczęściej żeby wysłać komuś na Messengerze, nie planowałem wcześniej tego jakoś archiwizować, a też nie gram z odpalonym frapsem w tle z resztą podobna sprawa ma się ze zdjęciami w całym wpisie. Frapsem nagrałem dopiero tę oddzielną bramkę, bo było warto

Historie

Podczas jakby nie patrzeć tylu godzin grania w ten tryb byłem świadkiem różnych dziwnych historii. Nie tak dawno byłem chociażby uczestnikiem najszybszego RQ jakie widziałem w Fifie gdziekolwiek. Rozpoczynałem mecz od środka, kilka podań, strzał, gol – znam ten ból, zawiało kick off glitchem, ale żeby zaraz:

Gość wyszedł zanim zdążyliśmy obaj dobrze usiąść i nawet nie dotknął piłki!

Nerwy to ogólnie nieodzowny element FUTa. Na porządku dziennym są praktyki, które mają wyprowadzić przeciwnika z równowagi. Są na to różne sposoby – od przyjętych za irytujące cieszynek, poprzez oglądanie każdej możliwej powtórki do oporu (ze spalonymi włącznie) co wydłuża kilkukrotnie czas meczu, aż po samą chamską grę czyt. granie na czas, podawanie do bramkarza i różne tego typu praktyki, a przecież nie zahaczyłem nawet o komunikację czy to głosową czy wiadomości – te rzeczy akurat mam offnięte. Niestety da się również spotkać różnych cheaterów, którzy różnymi kombinacjami potrafią wywalić swojego przeciwnika z często wygranego meczu. W najbardziej kuriozalnym momencie nie zaliczyło mi meczu mimo że zakończył się on już gwizdkiem arbitra. Niejednokrotnie miałem momenty, gdzie mówiłem, że nie, to już jest ten moment by się pożegnać, ale nie, also to wszystko jest w sumie wpisane w konwencję grania w Fifę jako taką – kiedyś temat ten podjął Vandi, nawet w postaci artykułu na tej stronie. Z resztą usuwanie nie miałoby praktycznego sensu – i tak bym wrócił, a nie chciałoby mi się od nowa ściągać tego wszystkiego i instalować

FUT to jednak także sporo spoko osób. Pamiętam jak na święto św. Patryka był event, gdzie można było zdobyć specjalne karty Irlandczyków, które były potrzebne m.in. do zrobienia Bastiana, którego mam w składzie. Wyzwanie polegało na strzeleniu nimi (czyt. tymi Irlandczykami) iluś bramek w meczach towarzyskich. Oczywiście z racji, że tam ciężko o jakichś dobrych napastników, dodatkowo w tym trybie to gracze postanowili się jakoś miedzy sobą dogadać i dać sobie strzelić te bramki. M.in. dogadałem się tak z gościem i ja, mimo że jak wcześniej wspomniałem, nie mieliśmy żadnego micro ani czatu – jak widać język Fify jest językiem międzynarodowym.

Innym razem spotkałem rozpoczynając mecz spojrzałem na połączenie moje z moim przeciwnikiem i było ono bardzo słabe. Miałem już wychodzić, lecz zauważyłem, że przeciwnik mi mryga – takie pole się świeci i gaśnie. Patrzę na nazwę jego składu, a tam nazwa „dwie kreski nie tnie” i faktycznie – nie cięło

Sporą rolę generalnie przy trybie FUT, jak w sumie przy każdej grze sieciowej odgrywa społeczność jaka jest wokół niej związana. Również i ja, głownie w ramach grupy Rzeźnicy Kartomanii miałem okazję wymieniać się doświadczeniami z innymi grającymi ludźmi – sugerować zmiany w składzie i różne inne podobne. Dzięki FUT zacząłem też bardziej śledzić scenę YT Fify. Przez to wszystko miałem i parę nowych tematów ze znajomymi, a jeden gość z którym dawno nie gadałem nawet napisał do mnie w stylu „hej, widzę, że też grasz” – fajna sprawa.

Co dalej?

FIFA 18 nadal jest na moim dysku i nadal w nią gram, mimo że pewnie trochę mniej niż wcześniej. Teraz już dominuje 19, lecz na nią raczej nie miałem chęci, z resztą najzwyczajniej 18 mi się jeszcze nie znudziła! Mam jedynie Demo 19 w razie z kimś miałbym kiedyś pograć tak na żywo, pad w pad, czy tam klawa w pad, bo ja w sumie wolę na klawiaturze grać Z resztą ciesze się, że spośród różnych odsłon Fify trafiłem akurat na 18 – w 19 mam wrażenie jest za dużo tego wszystkiego teraz, a z kolei taka 17 była dopiero co pierwszą odsłoną na nowym silniku i miała po prostu swoje błędy technologiczne.

Generalnie wpis ten zbiegł się z 10 urodzinami trybu FUT. Szczerze dla wszystkich interesujących się Fifą czy generalnie piłką nożną polecałbym spędzić chociaż rok tj. sezon grając w ten sposób. Szczerze ja już nie wyobrażam sobie grania na bota, jedynie online lub co w sumie jeszcze bardziej spoko z jakimś kolegą (lub koleżanką) u boku. Tak czy inaczej naprawdę fajna sprawa i czy to jeszcze przez jakiś czas w 18 czy kiedyś w innej odsłonie moja przygoda z Fifą na pewno się nie skończy. Brakowałoby mi tego.

Piłka nadal w grze!